27 marca 2016

Sto pięćdziesiąt dwa

Jocelyne
Zamarła w bezruchu, rozdarta pomiędzy pragnieniem ucieczki a zainteresowaniem stojącą przed nią postacią. W pierwszym odruchu miała ochotę krzyknąć, chociaż sama nie była pewna dlaczego, a wrzask zdecydowanie nie zaprowadziłby ją do niczego. Próbowała zrozumieć, ale w głowie miała pustkę, a im dłużej patrzyła się na dziewczynę, tym pewniejsza czuła się tego, że ta nie zdobi jej krzywdy. Co więcej, Jocelyne uświadomiła sobie, że ją pamięta – i że to dokładnie ta sama ślicznotka, którą widziała jakiś czas temu w szkole, zanim Brian zaczął wypływać się o Elenę.
Wypuściła powietrze ze świstem, próbując jakkolwiek się uspokoić. W porządku, widziała dziewczynę – rudowłosą, ładną i bez chociażby śladu dziury w głowie albo innego uszczerbku na zdrowiu. To było pocieszające i na swój sposób do przyjęcia, jeśli odsunąć na dalszy plan to, że miała przed sobą kogoś, kto najpewniej był wytworem jej wyobraźni. Jeśli to były halucynacje, to wcale nie czuła się z nimi źle, przynajmniej tak długo, jak rudowłosa nie zamierzała zacząć rozpadać się na kawałki albo zamienić się w jakiegoś krwiożerczego potwora, który zechciałby ją zjeść.
Poza tym – tak już zupełnie na marginesie, choć i ten fakt wydał jej się dość znaczący – dziewczyna powiedziała „bogini”. Chyba wyłącznie to oraz jej normalny, miły wygląd ostatecznie zadecydowały o tym, że Joce zmusiła się do zastania.
Nieznajoma uśmiechnęła się słodko, niemalże przepraszająco, jakby chcąc zreflektować się za to, że wcześniej mogłaby wzbudzić jakikolwiek niepokój. Kiedy Jocelyne nie zareagowała, westchnęła cichutko i zebrawszy fałdy długiej do ziemi spódnicy, bez pośpiechu i z niezwykłą gracją zeszła ze schodów. Ruchy miała zgrabne i tak lekkie, że z równym powodzeniem mogłaby unosić się w powietrzu, a Jocelyne przeszło przez myśl, że dziewczyna nie zrobiła tego tylko i wyłącznie po to, żeby jeszcze bardziej jej nie wystraszyć. Co prawda nie miała pojęcia, dlaczego wytwór jej wyobraźni miałby jakkolwiek się o nią troszczyć – w końcu przynajmniej w teorii to od niej powinno zależeć to, co robiły postacie w jej głowie – ale nie chciała się nad tym zastanawiać. Całą uwagę poświęcała dziewczynie, uparcie milcząc i wciąż próbując określić w jaki sposób powinna się zachować – zacząć krzyczeć, uciekać, płakać czy może zaciągnąć powieki i modlić się o to, żeby dziewczyna zniknęła równie nagle, co się pojawiła. Cóż, ostatnim razem to na swój sposób przyniosło skutek, bo wystarczyło rozproszenie przez Briana. Gdyby mogła tego dokonać i tym razem…
– Jocelyne, boisz się mnie? – odezwała się nieznajoma, skutecznie przyprawiając najmłodszą z Licavolich o dreszcz niepokoju.
Niby co miała jej odpowiedzieć? W zasadzie lepszym pytaniem wydawało się to, jak powinna to zrobić, skoro najpewniej miała przed sobą wytwór wyobraźni. Jak można było rozmawiać z kimś, kto nawet nie był prawdziwy, nie wspominając o tym, że sama już nie miała pewności co do tego, jaki procent rzeczy, które podsuwały jej zmysły, miał jakiekolwiek odzwierciedlenie w rzeczywistości. Strach był sprawą drugorzędną, chociaż bez wątpienia również i on wchodził w grę, Joce zaś czuła się coraz bardziej zagubiona i pełna sprzecznych odczuć.
Milczała, co najwyraźniej zasmuciło rudowłosą dziewczynę. Wydęła usta, po czym westchnęła cicho, zatrzymując się w odległości wystarczająco dużej, by jej rozmówczyni poczuła się względnie spokojna. Jocelyne z pewnym opóźnieniem uprzytomniła sobie, że drży i że zaciska dłonie w pięści, jednak to działo się jakby gdzieś poza nią. Wciąż odczuwała chłód, który zwrócił jej uwagę już w chwili, w której wyczuła czyjąkolwiek obecność, ten jednak nie był aż tak przejmujący, jak mogłaby się tego spodziewać. W zasadzie na swój sposób zaczynała oswobadzać się z takim stanem rzeczy, przyjmując do wiadomości to, że ktoś – albo coś? – przebywało z nią w przedsionku, na dodatek próbując z nią rozmawiać.
Nie była pewna, kiedy i dlaczego ostatecznie zdecydowała się odezwać. W miarę upływu czasu, kiedy tak tkwiła w bezruchu i czekała na jakąkolwiek reakcję ze strony obserwującej ją dziewczyny, w końcu zaczęła oswajać się z myślą o tym, że ta najpewniej faktycznie nie miała złych zamiarów. To wystarczyło, by milczenie ostatecznie zaczęło jej ciążyć, a w głowie pojawiła się myśl o tym, że jeśli natychmiast czegoś nie powie, ostatecznie oszaleje.
– Kim jesteś? – wyrwało jej się.
To pytanie wydało się najodpowiedniejsze na początek, tym bardziej, że nadal miała w głowie mętlik. Co więcej, rudowłosa dziewczyna wydawała się być zadowolona z tego, że jej rozmówczyni jednak nie odwróciła się na pięcie i nie spróbowała uciec z krzykiem, chociaż bez wątpienia musiała sprawiać takie wrażenie. Nadal napinała mięśnie, tak mocno, że pewnie nawet gdyby spróbowała się ruszyć, co najwyżej potknęłaby się o własne nogi, zbyt niespokojna i rozproszona, żeby zdobyć się na jakąkolwiek sensowną reakcję. W głowie miała pustkę i chociaż nadal nie potrafiła wytłumaczyć samej sobie, co takiego robi, przeprowadzenie jakiejkolwiek rozmowy wydało jej się jedynym sensownym rozwiązaniem, które była w stanie przyjąć.
Na twarzy dziewczyny pojawił się słodki, olśniewający uśmiech. Była bardzo ładna, co wrzuciło się Jocelyne w oczy już przy pierwszym spotkaniu, chociaż wtedy widziała ją zaledwie przez chwilę. Trudno było jednoznacznie określić, ile nieznajoma musiała mieć tak naprawdę lat, zresztą wiek często bywał zwodniczy. W jej przypadku drobna postura, delikatne rysy i sięgająca ziemi sukienka sprawiały, że wyglądała jak nastolatka. Przypominające płomienie włosy falowały łagodnie przy każdym ruchu, podskakując i muskając zarumienione policzki. Było w niej coś, co z miejsca wzbudzało zaufanie i sympatię, i chociaż to jeszcze o niczym nie świadczyło, Jocelyne w pewnym stopniu poczuła się bezpieczniejsza.
– Mam na imię Rosa – oznajmiła bez ogródek, po czym drygnęła z gracją, niczym dama z jakiegoś średniowiecznego filmu. Joce była przyzwyczajona do dziwnych gestów, zwłaszcza obserwując wciąż żyjące zgodnie ze starymi zwyczajami wampiry, ale i tak poczuła się dziwnie. – Ale sądząc po minie, to nic ci nie mówi… Cóż, mogłam się tego po nim spodziewać.
– Po kim? – wyrwało jej się.
Rosa westchnęła cicho.
– Teraz nie mam czasu na takie rozmowy. Już i tak cię wystraszyłam – zauważyła przytomnie i ta jedna uwaga wystarczyła, by Jocelyne zdecydowała się wycofać. – Nie chcę cię skrzywdzić.
Sztywno skinęła głową, gorączkowo zastanawiając się nad tym, jak bardzo naiwna by się okazała, gdyby zdecydowała się jej uwierzyć. Pomijając ogólną dezorientację, wcale nie czuła się jakoś szczególnie źle, a to chyba o czymś świadczyło, przynajmniej teoretycznie. Co więcej, Rosa nie wyglądała na kogoś, kto przejawiałby jakiekolwiek mordercze zapędy, zresztą skrzywdzenie pół-wampira wydawało się czymś co najmniej trudnym. Nie miało znaczenia to, że w znaczącym stopniu pozostawała człowiekiem; wciąż była silniejsza, szybsza i bardziej niebezpieczna od zwykłego śmiertelnika, co przynajmniej w niewielkim stopniu powinno sprawić, żeby poczuła się lepiej. Z drugiej jednak strony, im dłużej przypatrywała się tej dziewczynie…
Chociaż nie wypowiedziała swoich myśli na głos, Rosa nagle wyprostowała się, raptownie poważniejąc. Jej lśniące oczy skoncentrowały się na Jocelyne, zaś sama zainteresowana wydawała się intensywnie myśleć nad czymś, co dopiero zamierzała powiedzieć.
– Jestem taka jak ty, Joce – oznajmiła, a najmłodsza z Licavolich zesztywniała. – Albo byłam. Ale tak, po części jestem hybrydą.
Byłaś? – podchwyciła, zaniepokojona czasem przeszłym w jej wypowiedzią.
Rosa westchnęła i nieznacznie potrząsnęła głową. Jocelyne mogła co najwyżej domyślać się, jakiego sensu powinna doszukiwać się w słowach swojej rozmówczyni. W naturalny sposób na myśl nasunęły jej się nowe wampiry – istoty, które w przeszłości istotnie były pół-wampirami – coś jednak odpowiadało jej, że lepiej było o to nie pytać. Cokolwiek miała jej do powiedzenia Rosa, najwyraźniej nie zamierzała rozwodzić się nad tym, kim tak naprawdę była.
– Mam bardzo mało czasu – powtórzyła, po czym niespokojnie obejrzała się przez ramię, jakby czegoś się obawiając. – Dobra bogini, kiedy tylko zorientowałam się, że mnie widzisz…
– Jestem jedyna? – przerwała jej po raz kolejny. Pomimo zdenerwowania kolejne pytania przychodziły jej samoistnie, przez co nie była w stanie nad nimi zapanować.
– Niekoniecznie. To bardzo skomplikowane – przyznała dziewczyna. – W tym, co robisz, nie ma niczego złego, Jocelyne. Co prawda to bardzo trudne, ale… Musisz przestać się bać, w porządku? Tacy jak ja nie mogą zrobić ci krzywdy, o ile nie będziesz przed nimi uciekać – dodała z naciskiem.
Skrzywiła się mimowolnie, kiedy przypomniała sobie sytuację ze szkoły. Przed oczami wciąż miała twarz tamtego mężczyzny, jego uporczywe nawoływanie i czyste przerażenie, które towarzyszyło jej przez cały czas. Do tej pory na samo wspomnienie czuła, że zaczyna robić się jej niedobrze, nagle nie marząc o niczym innym, aniżeli o odwróceniu się na pięcie i niemalże panicznej ucieczce. Jeśli ktoś miał do tego prawo, to bez wątpienia ona, nie wspominając o paraliżującym lęku przed tym, że jednak jest szalona. Jak w takim wypadku miała się nie bać?
– Rosa…
Nieśmiertelna drgnęła w odpowiedzi na brzmienie swojego imienia, po czym energicznie pokręciła głową. Wyglądała na mocno zaniepokojoną, poza tym nasłuchiwała, zupełnie jakby była w stanie usłyszeć albo wyczuć coś, czego Joce mogła co najwyżej się domyślać. Coś w jej zachowaniu sprawiło, że dziewczyna poczuła się jeszcze bardziej podenerwowana, nieświadomie zaczynając nasłuchiwać czegoś, co nie nadchodziło, chociaż bez wątpienia miało. Na usta cisnęły jej się dziesiątki pytań i błagań o jakąkolwiek formę wyjaśnień, jednak i te nie nadchodziły, choć Rosa bez wątpienia była kimś, kto znał odpowiedzi. Jocelyne nie miała pojęcia skąd brała się ta pewność, ale miała ochotę wziąć swoją rozmówczynię w krzyżowy ogień pytań i nie odpuszczać tak długo, aż ta zdecydowałaby się wszystko wyjaśnić. To wydawało się najbardziej sensowne, tym bardziej, że zasłużyła sobie na to, żeby wiedzieć, to jednak najwyraźniej nie stanowiło wystarczającego argumentu dla Rosy.
– Po prostu mi zaufaj – poprosiła spiętym tonem dziewczyna. – W tej i jeszcze kilku innych kwestiach. Podstawowa rada brzmi: trzymaj się bliskich.
– A co to niby ma znaczyć? – zapytała z powątpiewaniem.
Rosa puściła to pytanie mimo uszu.
– Dzieje się coś bardzo złego, chociaż wciąż nie jestem pewna co takiego. Wierz mi, to się czuje, Joce… Sama pewnie też to zauważyłaś, może nawet intensywniej niż my wszyscy – stwierdziła, a Licavoli przez chwilę nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, że miała na myśli jej halucynacje, wizje, czy jakby tu nazwać to, czego doświadczała. Wcześniej nie pomyślała, że mogłoby chodzić o coś więcej, ale w takim wypadku… – Robię, co mogę i to od dłuższego czasu. Nie sądziłam… Nigdy nie powinnaś była mnie zobaczyć – stwierdziła i uśmiechnęła się blado. – To prawda, że Licavoli są niezwykli.
– Co niezwykłego jest w tym, że tracę zmysły?! – nie wytrzymała, coraz bardziej sfrustrowana tym z jaką łatwością Rosa kluczyła, starannie unikając konieczności odpowiedzi na którekolwiek z zadawanych przez dziewczynę pytań.
Prawie natychmiast pożałowała tego, że podniosła głos. Skrzywiła się i zakryła usta dłonią, mimowolnie spoglądając na przerażona twarz stojącej przed nią rudowłosej. Tym razem już nie rozglądała się dookoła, jakby szukając bliżej nieokreślonego niebezpieczeństwa obok siebie, w zamian koncentrując wzrok na drzwiach wejściowych. Joce również się obejrzała, uprzytomniając sobie, że swoimi krzykami najpewniej ściągnęła rodziców, co bynajmniej nie poprawiło jej nastroju. Nie miała pojęcia, jak powinna wytłumaczyć im się tym razem, a jak tego było mało…
– Po prostu zaufaj sobie, okej? – Rosa spojrzała na nią niespokojnie. – I mnie też. Później jeszcze porozmawiamy, ale… Jocelyne, „Projekt beta”. Nie tak sobie to wyobrażałam, ale po prostu musisz wziąć w tym udział.
Nawet jeśli zamierzała dodać cos jeszcze, ostatecznie nie zrobiła tego, w zamian najzwyczajniej w świecie rozpływając się w powietrzu – i to dosłownie na ułamek sekundy przed tym, jak drzwi jednak się otworzyły. Wyprostowała się niczym struna, bezskutecznie próbując się uspokoić i sprawiać wrażenie kogoś, kto w najmniejszym nawet stopniu nie jest zaniepokojony tym, co działo się wokół niej. Natychmiast spojrzała na mamę, a ta w chwilę później znalazła się przy niej, oczywiście poruszając się normalnym, ludzkim tempem przez wzgląd na towarzyszącego jej i Gabrielowi Castiela. Ten ostatni milczał, pozornie najspokojniejszy z całego towarzystwa, jednak coś w jego obecności nadal wzbudzało w dziewczynie niepokój. Co więcej, przez ułamek sekundy była gotowa przysiąc, że mężczyzna dłuższą chwilę wpatrywał się w miejsce, gdzie chwilę wcześniej stała Rosa, nic jednak nie wskazywało na to, by cokolwiek zauważył.
– Co się stało? – przerwał ciszę tata, rzucając jej niespokojne spojrzenie. – Krzyczałaś. Jeśli coś jest nie tak…
– Ja… – Jocelyne zawahała się na moment, po czym westchnęła cicho. – Zobaczyłam pająka – wypaliła na poczekaniu.
Gabriel spojrzał na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy.
– Pająka? – powtórzył i zabrzmiało to tak, jakby bardzo chciał w to wierzyć.
Wzruszyła ramionami, po czym spróbowała wysilić się na roztargniony uśmiech. Powiodła wzrokiem dookoła udając zainteresowanie podłogą, chociaż – była tego prawie pewna – nie miała na niej zobaczyć nic, co mogłoby ją zaniepokoić. Czuła na sobie intensywne spojrzenia rodziców, ale nie miała pewności czy jej wierzą, chociaż po tym, jak wyjawiła im wszystko podczas ostatniej rozmowy, zdecydowanie nie mieli powodów do tego, by podejrzewać ją o kłamstwo.
Och, Roso… Lepiej żebyś następnym razem miała dobre wytłumaczenie, pomyślała mimochodem, dopiero po chwili uświadamiając sobie dwie rzeczy: po pierwsze, chyba wierzyła w to, że dziewczyna nie była tylko wytworem jej wyobraźni, a po drugie – chciała zobaczyć ją raz jeszcze. Nie miała pewności, ale osoby chore chyba zwykle wierzyły w prawdziwość tego, co widziały, więc taki stan rzeczy powinien był ją zmartwić, jednak nic podobnego nie miało miejsca. Jeśli faktycznie była szalona, to wolała widywać Rosę, o ile ta nadal zamierzała być taka miła.
– To możliwe – wtrącił Castiel, decydując się przerwać krępującą ciszę, która zapadła po jej wyznaniu. – Właśnie mówiłem Nessie, że dom jest trochę zaniedbany. Pewnie coś mi umknęło.
– Tak… Tak, na pewno – mruknął z powątpiewaniem Gabriel, obrzucając mężczyznę wymownym, bliżej nieokreślonym spojrzeniem.
Nie dodał niczego więcej, w zamian podchodząc bliżej córki i żony. Jocelyne nie zaprotestowała, kiedy otoczył ją ramieniem, dla pewności raz jeszcze mierząc uważnym wzrokiem, by nabrać pewności, że nie zrobiła sobie krzywdy albo nie miała do dodania niczego więcej. Posłała ojcu blady, odrobinę wymuszony uśmiech, aż nazbyt świadoma tego, że w domu pewnie i tak czekała ją dłuższa rozmowa na temat tego, co się stało. Rodzice się martwili, co zresztą wcale jej nie dziwiło, bo sama nie była pewna, co takiego działo się wokół niej. Wątpliwości wydawały się w zupełności uzasadnione, a dziewczyna wiedziała, że niezależnie od wszystkiego, nie będzie próbowała z nimi walczyć, chociaż wciąż miała wątpliwości co do tego, czy powinna wspominać im o Rosie. Instynkt podpowiadał jej, że przynajmniej tymczasowo powinna była zachować spotkanie z pół-wampirzycą w tajemnicy, jeśli zaś wziąć pod uwagę to, że ta kazała jej ufać intuicji…
No cóż, to musiało wystarczyć. Przynajmniej na razie.

Wciąż myślała o Rosie, kiedy w końcu padła propozycja powrotu do domu. Gabriel przynajmniej ze trzy razy pytał jej się o to, czy nada jest przekonana co do wyboru nowego miejsca zamieszkania, a Jocelyne z uporem powtarzała, że wszystko jest w porządku. Nie czuła w tamtym miejscu niczego niewłaściwego, z kolei to, co widziała, nie miało żadnego związku z budynkiem – przynajmniej teoretycznie. Chciała wierzyć w to, że wszystko się unormuje, jednak niezależnie od wszystkiego, szukanie kolejnego domu wydawało się pozbawione najmniejszego chociażby sensu. Ten, który oferował im Castiel, był idealny i chociaż Joce wciąż miała względem mężczyzny mieszane uczucia, pod tym jednym względem była mu wdzięczna.
Tata nie był zachwycony, kiedy okazało się, że mama i znajomy dziadka przyjechali na miejsce jednym samochodem, ale nie dał niczego po sobie poznać. Zanim którekolwiek z nich zdążyło zaprotestować, zasugerował, by wraz z mamą wróciła do domu, podczas gdy on podwiezie Castiela pod kawiarnię. Renesmee rzuciła mężowi wymowne spojrzenie, ale nie skomentowała tego nawet słowem, przynajmniej teoretycznie. Joce mogła tylko zgadywać, co tak naprawdę oznaczała zazdrość taty, tym bardziej, że ten zawsze był względem swojej partnerki aż nadto zaborczy. Jakkolwiek by nie było, najwyraźniej nic nie wskazywało na to, żeby panowie mieli się pozabijać, tym bardziej, że kiedy odchodzili, Jocelyne wyraźnie usłyszała, że ponownie zaczęli rozmawiać na dość neutralny temat, jakim były formalności związane ze sprzedażą domu.
Renesmee nie pytała ją o nic, co przyjęła z ulgą. W milczeniu wpatrywała się w przemykający za oknem krajobraz, niezdolna do skoncentrowania się na czymkolwiek przyziemnym. Myślała o Rosie, o jej słowach oraz o tym, jakie miała szanse na to, żeby okazało się, że nie jest szalona. Szukała wyjaśnień, bezskutecznie próbując znaleźć je tam, gdzie najpewniej ich nie było, choć wciąż miała nadzieję na choć odrobinę sensu. Chciała rozumieć, co zresztą wcale nie wydawało jej się dziwne, ale w takim wypadku…
– Dobrze się czujesz, Joce? – usłyszała głos mamy i to wystarczyło, żeby sprowadzić ją na ziemię.
– Jestem zmęczona – przyznała wymijająco, prostując się i przenosząc wzrok na swoją rodzicielkę. Renesmee była o wiele bardziej ostrożna od Gabriela, przez cały czas kontrolując drogę. Przeniosła wzrok na córkę dopiero w chwili, w której samochód zatrzymał się na światłach, zapewniając pół-wampirzycy przynajmniej tymczasową swobodę. – Poza tym wszystko we mnie w porządku, naprawdę. Chyba nawet jestem trochę głodna – dodała i tym razem udało jej się mamę rozbawić.
– Głodna, czy jak zwykle masz ochotę na słodkie? – zapytała z przekąsem. Zaraz po tym na powrót skoncentrowała się na tym, co działo się na przedzie, wcześniej machnięciem ręki dając jej do zrozumienia, by spojrzała co jest na tylnym siedzeniu. – Szukaj w torebce.
Jocelyne wywróciła oczami, po czym – dla zajęcia czymś rąk i umysłu – odwróciła się we wskazanym kierunku, sięgając po porzuconą na fotelu torebkę. Bez pośpiechu wyprostowała się, układając znalezisko na kolanach i starannie przetrząsając wnętrze. Ze swoim talentem zawsze mogła coś albo kogoś uszkodzić, zwłaszcza w poruszającym się aucie, więc wolała nie ryzykować – i to nawet pomimo tego, że już na wstępie wrzuciła jej się w oczy starannie zapakowana torebka z logo cukierni, w której mama najpewniej była z Castielem.
Och, cudownie. Chyba właśnie tego potrzebowała – dużej dawki cukru, która przynajmniej na moment pozwoliłaby jej zapomnieć o wszystkim innym, a już zwłaszcza o tym, że…
A potem jej uwagę przykuło coś jeszcze i chociaż nie była pewna dlaczego, bez chwili wahania sięgnęła po niepozorną, wciśniętą niedbale do jednej z wewnętrznych kieszonek wizytówkę. Zaraz po tym przyjrzała jej się i zamarła, będąc w stanie już tylko siedzieć i patrzeć, dziwnie oszołomiona, zafascynowana i…
Serce zabiło jej szybciej, zdradzając całą mieszankę skrajnych, trudnych do opanowania emocji – od lęku i niepokoju, aż po narastającą z każdą kolejną sekundą fascynacją. Zwłaszcza ta ostatnia na ułamek sekundy przysłoniła wszystko inne, sprawiając, że niemalże poczuła ulgę, chociaż zdecydowanie nie miała powodów do tego, żeby z czegokolwiek się cieszyć. Na niewielkim kartoniku w oczy rzucały się dwa wytłuszczone słowa – dokładnie takie same jak te, które wypowiedziała Rosa, a których Jocelyne zdecydowanie nie miała okazji słyszeć nigdzie indziej. Jakie były szanse na to, żeby ktoś, kto miał być co najwyżej wytworem jej wyobraźni, zdołał przekazać jej konkretną, pokrywającą się z rzeczywistością informację?
Jocelyne wypuściła powietrze ze świstem, po czym raz jeszcze przyjrzała się wizytówce – a zwłaszcza jakże interesującej ją nazwie.
Projekt Beta.

2 komentarze:

  1. Witajcie c:
    Trochę spóźnione, niemniej życzę wszystkim radosnych, zdrowych, rodzinnych świąt wielkanocnych! Wszystkiego co najlepsze i mokrego dyngusa. To cudowne, że mogę cieszyć się z tego okresu tutaj już kolejny rok z rzędu :D

    Nessa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Heeeej. :D
    "Projekt Beta" zupełnie nic mi nie mówi,ale czuję, że to nie może być nic dobrego. Mi się wydaje czy Castiel w poprzednim rozdziale/rozdziałach wspomniał o tym czymś? Nawet nie mam pomysłu co to mogłoby być,więc nie będę się bawiła w zgadywanki, a po prostu zaczekam na wyjaśnienia lub jakoś to z Ciebie wyciągnę:D
    Rosa jest naprawdę urocza jak na martwa osobę. No i co najważniejsze podeszła do Joyce w normalny sposób, nie strasząc jej, ani nie w ten deseń. Jestem naprawdę ciekaw jak zareaguje Rufus, kiedy się dowie (bo pewnie się dowie), że Joyce widzi jego dawna ukochana c:
    Robisz ludziom ochotę na słodkie! :D Ale u mnie nic dobrego nie ma i muszę się męczyć. Ech, ty zUy człowieku._.
    A zazdrość Gabriela ma ciąg dalszy. Facet powinien wyluzować, bo mu zaraz żyłka na czole pęknie i tyle będzie. :D Z początku to było nawet słodkie i urocze, że jest tak zazdrosny o swoją partnerkę, ale wydaje mi się, że Castiel już zrozumiał do kogo należy Renesmee i nie miałby zamiaru ryzykować życiem, żeby ją poderwać. ^^ Chociaż nie wiem czy Licavoli będzie w stanie to zrozumieć. :p
    Wyłapałam jakieś słówko lub słowa (nie pamiętam już dokładnie), którego nie powinno być. Ale wiem, wina iPoda. :D
    Rozdział czytało mi się przyjemnie i z niecierpliwością czekam na następny:)
    I znowu... jak tam Rafael i Elena?^_^
    Pozdrawiam,
    Gabi.

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa