12 listopada 2013

Sto dziesięć

Carlisle
Carlisle zawahał się. Dopiero kiedy znalazł się w pogrążonym w mroku ogrodzie przy domu Renesmee i Gabriela, zaczął zastanawiać się, czy robi dobrze. Teoretycznie wydawało mu się, że lepiej będzie nie martwić Esme i pozostałych, ale z drugiej strony…
Pokręcił głową, chcąc odpędzić od siebie wszelakie wątpliwości i nie pozwolić sobie na zmianę decyzji. Krótko obejrzał się na dom, gdzie w salonie czekała na niego między innymi Esme (jego żona, Esme – jakże dziwnie i zarazem cudownie to brzmiało). Widział ciekawość w jej oczach, kiedy oznajmił jej, że musi na chwilę wyjść, poza tym jednak nawet słowem tego nie zakwestionowała ani nawet nie próbowała nakłaniać go do tego, żeby został. Nie zapytała nawet o przyczynę, w pełni mu ufając, chociaż chyba niekoniecznie sobie na to zaufanie zasłużył, skoro zdecydował się zrobić coś tak istotnego, nawet słowem jej o tym nie wspominając. Czuł się z tym źle, ale przecież nie mógł postąpić inaczej, tak jak i nie potrafił z góry kogokolwiek osadzić, zanim nie poznałby intencji intruza. Teraz pomyślał, że gdyby chociaż czasami udawało mu się zachować bardziej egoistycznie czy niewłaściwie, byłoby mu łatwiej, ale zdawał sobie sprawę z tego, że niezależnie od intencji, nie będzie w stanie się zmienić; zresztą nie chciał tego.
Instynktownie przyspieszył, kierując się w stronę linii drzew i sadu owocowego, gdzie kiedy Renesmee i Gabriel uczyli dzieci jazdy konno. Starał się kontrolować swoje myśli, świadom tego, że Edward nie jest tak ufny jak Esme. Jego przybrany syn miał skłonności do bycia wścibskim, a jego niezwykły dar jedynie mu to ułatwiał. Tym razem Carlisle miał szczęście, bo Edward był raczej skoncentrowany na Renesmee i dość przygnębiającej rozmowie dwójki Licavolich; umysły całej trójki były dla miedzianowłosego niedostępne, przez co musiał bardziej koncentrować się na tym, co mówili i na podstawie ich słów starać się wyciągnąć wnioski, które łatwiej byłoby mu wysnuć na podstawie wspomnień i emocji, gdyby tyko miał do nich dostęp. Carlisle uważał, że taka lekcja była Edwardowi potrzebna, podobnie jak i trochę pokory, bo jeszcze przed pojawieniem się Nessie chłopak zbytnio polegał na swoich zdolnościach.
Coś poruszyło się między drzewami. Carlisle skoncentrował się na ciemności przed nim, dzięki wampirzym zmysłom bez trudu rozróżniając poszczególne kształty i zapachy. Powietrze przesycona było słodyczą nieśmiertelnych oraz nieco egzotyczną wonią dojrzewających owoców, między innymi wiśni i jabłek. Orzeźwiający zapach lasu skutecznie rozpraszał, zwłaszcza niesiony przez podmuchy nocnego, rześkiego powietrza, ale nawet to nie było w stanie zatrzeć obecności wampira, który przykuł uwagę Carlisle'a.
Doktor przystanął i zawahał się, dobrze zdając sobie sprawę z tego, że jego ojciec jest bliżej niż mógłby się tego spodziewać. Coś podpowiadało mu, żeby podszedł bliżej, ale stanowczo sobie tego zabronił, wiedząc, że przy byłym pastorze niekoniecznie może ufać sobie i własnym pragnieniom. Lepiej było zachować dystans, nawet jeśli miał niejasne przeczucie, że Lawrence go nie skrzywdzi – w końcu gdyby tego chciał, zrobiłby to już niejednokrotnie albo dałby wolną rękę Aqle, zamiast pomagać im na tamtym klifie. Z drugiej strony, nawet  mimo tej pewności, Carlisle czuł się niepewnie i miał coraz więcej wątpliwości co do tego, czy powinien chcieć się z wampirem spotkać – ani czy oby na pewno jest na to spotkanie gotowy.
Panująca dookoła cisza miała w sobie coś nienaturalnego i powoli zaczynała go drażnić. Obejrzał się za siebie, tęsknię spoglądając na oddalony o kilkanaście metrów dom; wbił wzrok w okno, żeby przekonać się, że nikt z bliskich go nie obserwuje. To odkrycie sprawiło, że poczuł się trochę lepiej i jednocześnie zaczął żałować, że nie miał żadnego sensownego powodu, żeby się wycofać.
Gdzie jesteś?, pomyślał, ale nie wypowiedział tych słów na głos. Sam nie był pewien, jak powinien się zwracać do kogoś, kogo nie widział przez całe wieki i w czyją śmierć przez większości czasu wierzył. Fakt, że bliscy z ludzkiego życia – ci, którzy jakkolwiek łączyli go z przeszłością – umierają, był trudny do zaakceptowania, ale po latach wampirzego życia zdążył go zaakceptować. Z daleka od Londynu nie musiał nawet obserwować, jak z każdym kolejnym dniem zbliżają się do tego, co nieuniknione, więc szybko pogodził się z tym, że więcej nie zobaczy ojca, nigdy zresztą nie mieli najlepszych relacji. Pogodzenie się z odejściem pastora przyszło łatwo i nawet zbyt często o nim nie musiał, poniekąd dzięki temu, że przemiana zatarła cześć jego ludzkich wspomnień.
A potem pojawili się Lorena i Angel, i wszystko diametralnie się zmieniło.
Cóż, tak czy inaczej, ciężko było tak po prostu stanąć twarzą w twarz z kimś, kogo przez lata miało się za zmarłego – tym bardziej w sytuacji, kiedy osoba ta kilkukrotnie już zagrażają tym na których najbardziej mu zależało. Nie wyobrażał sobie tego, że mieliby przynajmniej próbować normalnie rozmawiać; nie wiedział nawet, jak miałby się do nieśmiertelnego zwracać. Jego imię brzmiało nienaturalnie, bo przywykł do mówienia do niego „ojcze”, ale nawet teraz to nie wchodziło w grę.
– Pomilczymy, czy w końcu raczysz mnie zauważyć?
Głos Lawrence'a całkiem wytrącił go z równowagi, bo w zamyśleniu zupełnie nie dostrzegł go w mroku. Sam nie był pewien, kiedy były pastor dosłownie zmaterializował się mniej więcej pięć metrów przed nim. Teraz opierał się niedbale o wysoką, smukłą sosnę, spoglądać to na niego, to na dom za jego plecami. Jego krwiste tęczówki wydawały się lśnić w mroku, jakże niepodobne do topazowych oczu Carlisle'a.
Doktor nie odpowiedział, po prostu patrząc na stojącego przed nim wampira. Instynktownie zapragnął zwiększyć dzielącą ich odległość, ale nie zdobył się na to; w zamian zastygł w miejscu, wpatrując się w byłego pastora i nie będąc w stanie wykrztusić z siebie nawet słowa.
Lawrence westchnął i potarł skronie, jakby bolała go głowa, chociaż to w przypadku wampira było absolutnie niemożliwe. Rzucił synowi udręczone spojrzenie, zaraz jednak zapanował nad emocjami i jego oczy na powrót stały się niemal całkowicie obojętne.
– No dobra, może być i tak. Uznam więc, że chcesz mi podziękować – stwierdzić Lawrence z udawanym entuzjazmem. – Odpowiedź brzmi: nie ma sprawy.
Dopiero jego słowa zdołały otrzeźwić Carlisle'a. Wampir uniósł brwi i spojrzał na stojącego przed nim nieśmiertelnego z niedowierzaniem. Sam nie był pewien, czego w tamtym momencie od Lawrence'a oczekiwał, ale oczywiste stało się, że się tego nie doczeka, bo wampir wciąż obserwował go w milczeniu.
– Podziękować? – odezwał się w końcu Carlisle, nagle będąc w stanie znaleźć odpowiednie słowa. – Ja miałbym ci za cokolwiek podziękować?
Lawrence lekko przekrzywił głowę.
– Być może coś pomyliłem, ale nie wyglądaliście na zbyt pewnych siebie, kiedy widziałem was na tym klifie. – Wampir uśmiechnął się, ale było w tym geście coś sztucznego. – Ale jeśli odciągnięcie Aquy to za mało, to zrozumiem, że…
– Faktycznie, masz rację – przerwał mu Carlisle prawie bezwiednie. Był zły na siebie za to, że nie potrafił tego nie uznać, nawet mając wiele powodów do tego, żeby Lawrence'a nienawidzić. Nawet w jego przypadku nie był do tego uczucia zdolny. – Dziękuję. Ale nie zapominaj, że gdyby nie ty, moja rodzina byłaby bezpieczna.
– Byłaby… Szlag! A niech to szlag! – wybuchnął nagle Lawrence. Błyskawicznie odsunął się od drzewa i z całej siły uderzył w nie pięściami; sosna zadrżała niebezpiecznie, a na ziemię posypał się grad igieł i połamanych gałązek. Jakiś ptak w popłochu zerwał się do lotu, prawdopodobnie słusznie obawiając się, że konar w każdej chwili może złamać się na pół, a drzewo upadnie na ziemię. – Naprawdę tylko tyle masz mi do powiedzenia? – jęknął z niedowierzaniem Lawrence, ledwo nad sobą panując i opierają się o nieszczęsne drzewo czołem; kątem oka wciąż obserwował swojego syna, mięśnie zaś drżały mu tak, jakby miał ochotę zamienić połowę sadu w stos drzazg i połamanych gałęzi.
– A czego innego ode mnie oczekujesz? Przecież sam najlepiej wiesz, co takiego zrobiłeś! – przypomniał mu chłodno Carlisle, nie kryjąc goryczy. Dopiero zaczynało do niego docierać, że jego ojciec naprawdę tutaj jest i że to jego staraniom zawdzięczali większość  kłopotów, które mieli. – Zresztą… Co ty robisz? Chcesz żeby ktoś nas usłyszał? – dodał, jakoś zapanowując nad emocjami i zniżając głos do szeptu.
– Nie wiem. Może… Może już całkiem mi odbiło, ale to chyba bez różnicy, prawda? – Lawrence westchnął, ale przynajmniej przestał maltretować drzewo i ponownie oparł się o nie plecami. Wydawał się zmęczony i Carlisle odniósł wrażenie, że wampir jest spotkaniem zdenerwowany bardziej niż on sam. – A co? Nie przyjęliby mnie z entuzjazmem, prawda? – dodał z nutą sarkazmu w głosie, rzucając znaczące spojrzenie w stronę domu Renesmee i Gabriela.
– Wątpliwe. – Carlisle był tego więcej niż pewny. Aż nazbyt dobrze pamiętał, jak wiele nerwów kosztowało wszystkich przetrwanie dni przed walką, kiedy dzieci zniknęły; równie dobrze pamiętał samą walkę i do tej pory był losowi wdzięczny za to, że jego bliscy wyszli ze starcia cało. – Sam nie jestem pewien, dlaczego w ogóle z tobą rozmawiam… Chociaż z drugiej strony, tobie odmówić się nie da – uświadomił sobie nagle i zdwoił czujność, bardziej niż wcześniej świadom niezwykłych zdolności wampira.
– Czy mógłbyś przestać patrzeć na mnie tak, jakbym co najmniej groził ci płonącą pochodnią? – żachnął się Lawrence. – Jeśli chodzi o to, czy przyszedłeś tutaj z własne woli, to owszem, jak najbardziej. Do niczego cię nie zmuszałem, więc możesz mieć pretensje jedynie do siebie.
Carlisle zmrużył oczy i spojrzał na stojącego przed nim nieśmiertelnego, próbując ocenić na ile może Lawrence'owi ufać. Mimo tego, że coś podpowiadało mi, iż wampir mówi prawdę, nie potrafił w pełni w to uwierzyć. Komuś takiemu jako jego ojciec nie wolno było ufać – ta świadomość nie dawała mu spokoju, dlatego instynktownie cofnął się o krok.
Były pastor westchnął i wniósł oczy ku górze, w Niemen prośbie o więcej cierpliwości. Doktor zignorował go, dalej nieufny i pełen rezerwy.
– Daj mi przynajmniej jeden powód, dla którego miałbym uwierzyć, że akurat teraz nie stosujesz na mnie swoich sztuczek – poprosił.
– Żartujesz sobie? – Lawrence wydął usta. – Do diabła, ciebie po prostu nie potrafię omamić. Zadowolony? – warknął, niechętnie przyznając się do słabości.
– Słucham? – Carlisle spojrzał na niego nieufnie, ale w jego złocistych oczach pojawiło się zwątpienia. – Powiedziałeś, że…
– Słyszałeś. – Wampir zacisnął dłonie w pięści, ale przynajmniej kolejny raz nie próbował wyzywać się na drzewie. Cały czas uciekał wzrokiem gdzieś na bok, uparcie unikając spoglądania synowi w oczy. – Z jakiegoś powodu nie jestem w stanie ciebie zahipnotyzować. Równie dobrze mógłbym rzucać czar na to cholerne drzewo – po prostu strata czasu. Nie wiem, może masz to po mnie… Jesteś moim synem, obojętnie czy ci to odpowiada, czy nie. Biologii nie oszukasz, prawda?
Doktor nie odpowiedział, a i Lawrence nie dodał nic więcej, wciąż uparcie wodząc wzrokiem dookoła i unikając spoglądania w topazowe oczy Carlisle'a. Zapadła chwila krępującej ciszy, podczas której oboje ignorowali siebie nawzajem, usiłując zebrać myśli. Carlisle spróbował raz jeszcze przeanalizować słowa byłego pastora, poirytowany tym, jak sensownie wydawały się brzmieć. Nie chciał mu ufać, ale wszystko wskazywało na to, że wampir mówił prawdę, a to bynajmniej nie napawało go entuzjazmem. Ciężko było mu przyznać, że chciał zobaczyć się z Lawrence'm z własnej woli, poza tym trudniej było zachować ostrożność, kiedy jego rozmówca okazał się nieznośnie szczery.
Wciąż pełen rezerwy – przynajmniej starał się taki być – raz jeszcze zdecydował się spojrzeć na nieśmiertelnego. Lawrence nawet się nie poruszył i wciąż wpatrywał się się w pogrążony w ciszy dom, ale po napięciu jego mięśni Carlisle stwierdził, że jego ojciec doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ktoś mu się przyglądał. Nasłuchiwał – to wydawało się oczywiste, dlatego odważył się odezwać.
– Dlaczego tutaj przyszedłeś? – zapytał w końcu, zadając pytanie, które od samego początku chodziło mu po głowie. Odpowiedź wydawała się kluczowa. – I czego ode mnie chcesz. Nie ryzykowałbyś tak, gdybyś nie miał żadnego powodu.
– Wcale nie znasz mnie tak dobrze, jak ci się wydaje. Jasne, mam powód, żeby tutaj być, ale na pewno nie tak złożony, jak mogłoby ci się wydawać. – Znów ten nie o złośliwy uśmiech. – Ja nie knuję przeciwko wam na każdym kroku, Carlisle. Wiesz o tym, nawet jeśli próbujesz się tego wyprzeć.
Wampir zesztywniał, słysząc swoje imię w ustach Lawrence'a, ale w żaden sposób tego nie skomentował. Starając się zachować spokój, powoli wypuścił powietrze z płuc; oddech do niczego nie był mu potrzebny, ale przyzwyczajenie wzięło górę, zwłaszcza w sytuacji, kiedy był zdenerwowany.
– Nadal nie odpowiedziałaś na moje pytanie – przypomniał mu. Przez twarz Lawrence'a przeszedł cień, ale poza tym w żaden sposób nie zareagował. – Dlaczego przyszedłeś? – powtórzył doktor.
– Bo chciałem się z tobą zobaczyć. Czy to takie dziwne? – westchnął wampir. – Ciężko żeby nie było mnie na ślubie własnego syna… Ach, swoją drogą, Esme jest piękna. No i jeszcze ten anielski charakter… Zauważyłem już wcześniej, ale nie zdążyłem pogratulować.
– Trzymaj się z daleka od mojej żony! – rzucił ostrzegawczym tonem, zanim zdążyłby się powstrzymać. – Od reszt rodziny również, a już na pewno od Alessi i Damiena. Dość już zrobiłeś, więc teraz nie próbuj udawać, że na czymkolwiek ci zależy. Zwłaszcza na mnie.
Lawrence zacisnął usta w wąską linijkę; jego oczy błyszczały i Carlisle nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jego słowa w jakimś stopniu wampira zraniły, ale wyjątkowo nie zamierzał ich żałować albo łagodzić. Cały czas przypatrywał się ojcu, zastanawiając się, dlaczego tak po prostu nie potrafił zdobyć się na to, żeby odwrócić się i odejść. Niczego nie był Lawrence'owi winny, a już samo to, że się z nim spotkał (musiał przyznać, że wampir mówił prawdę i nie wpływał na jego decyzje) i nie zamierzał go wydać, było już wystarczające. Wampir powinien się cieszyć, że w ogóle wciąż żył, Carlisle zaś nie potrafił zmusić się do tego, żeby życzyć mu śmierci – nawet mimo tego, co zrobił, wciąż pozostawał jego ojcem.
Biologii nie oszukasz… Tak. Skąd on to znał?
Nie zmieniało to jednak faktu, że miał dość rozmowy z wampirem jak na jeden dzień. Aż nazbyt dobrze pamiętał, jak odchodzili od zmysłów, kiedy omal nie stracili ciężarnej Renesmee albo jak zamartwiali się o dzieci dwa tygodnie wcześniej. Po tym wszystkim nie był w stanie nawet próbować Lawrence'owi zaufać.
– Pewnie nie będziesz chciał mi tego powiedzieć, ale co tam słychać u mojej małej księżniczki? – zapytał ni stąd, ni z owąd Lawrence, całkiem go zaskakując łagodnym brzmieniem głosu.
– O czym ty mówisz? – Głos Carlisle'a zabrzmiał ostrzej niż ten pierwotnie zamierzał. Westchnął, ale nie zamierzał Lawrence'a za nic przepraszać. – Lepiej byłoby, gdybyś dał spokój mojej wnuczce. Renesmee już dość przez ciebie wycierpiała.
– A kto tutaj mówi o Renesmee! -Lawrence uniósł brwi. – Mam na myśli to słodkie stworzenie, o dźwięcznym imieniu Alessia. Jakbyś jeszcze nie zauważył, Renesmee zmieniła się znacząco od momentu, kiedy widziałem ją po raz ostatni. Już nie chowa się przed niebezpieczeństwem, poza tym to już nie jest to samo bezbronne dziecko, które zbyt wcześnie wrzucono w świat dorosłych, chociażby wtedy, kiedy zaszła w ciążę… Twoja wnuczka, Carlisle – Lawrence uśmiechnął się w zaskakująco szczery sposób – w którymś momencie rozkwitła, ale najwyraźniej jeszcze tego nie dostrzegłeś. Ją określiłbym raczej mianem królowej, jeśli wiesz, co w tym momencie mam na myśli.
Carlisle nie odpowiedział, chociaż doskonale wiedział, że Lawrence ma rację. Sam też zauważył zmianę w charakterze Renesmee i był z tego powodu dumny, ale nie zamierzał na ten temat dyskutować ze swoim ojcem, tym bardziej, że wtedy musiałby przyznać mu rację, a tego za wszelką cenę chciał uniknąć.
– Tak czy inaczej, nie wydaje mi się, żeby Nessie chciała, żebyś interesował się jej dziećmi – odparł lakonicznie doktor, świadom tego, że milczenie przeciąga się trochę zbyt długo, a Lawrence zaczyna się niecierpliwić.
– Jak sobie chcesz. – Wampir wywrócił oczami, wyraźnie rozczarowany. – Jak widzę ciągle masz mnie za potwora, chociaż nigdy nie skrzywdziłbym świadomie żadnego z was. Chyba nawet mieliście okazje się przekonać, że zdarza mi się was chronić – dodał, starannie podkreślając ostatnie słowo.
– Mamy być z tego powodu wdzięczni? – Carlisle pokręcił głową. Nawet wdzięczność miała jakieś granice, a w przypadku Lawrence'a nie był w stanie ich przekroczyć. – Najlepiej byłoby, gdybyś po prostu odszedł i dał nam spokój. Dziękuje ci za to, że wtedy pomogłeś nam na klifie i że sprzeciwiłeś się Aqle, ale nic poza tym. Zbyt wiele złego się wydarzyło.
Wampir jedynie mruknął coś w odpowiedzi, najwyraźniej nie mogąc znaleźć żadnych sensownych słów, które byłyby w stanie zanegować to, co mówił doktor. Carlisle jeszcze przez kilka sekund wpatrywał się w ojca, dając mu szansę na to, żeby mógł coś jeszcze dodać, ale ten najwyraźniej nie był w stanie albo nie miał nic do powodzenia. Niezależnie od przyczyny, wciąż uparcie milczał, dlatego doktor ostatecznie dał za wygraną i – chociaż jego instynkt samozachowawczy stanowczo przed takim rozwiązaniem protestował – odwrócił się do Lawrence'a plecami, zamieszkać odejść. Już i tak zbyt długo go nie było, a reszta w każdej chwili mogła zacząć się niepokoić, dlatego…
– Carlisle, zaczekaj. – Głos Lawrence'a zatrzymał go, zanim zdążyłby się oddalić chociażby o metr. Tym razem był dziwnie pewny, że ojciec w żadnym stopniu nie wpływa na jego wolną wolę i że usłuchał tylko dlatego, że tak postanowił. – Myśl sobie o mnie co chcesz, ale widz, że nie pytań o Alessię bez powodu. Chroniłem ją i Damiena, kiedy zorientowałem się, co planuje Aqua, tak? Poza tym widziałem w jakim ta mała była stanie i zadbałem o to, żeby dostała chociaż trochę krwi. Najwyraźniej wam o tym nie powiedziała… Tak czy inaczej, mnie też zdarza się troszczyć, więc przynajmniej na to jedno pytanie mógłbyś mi odpowiedzieć.
Carlisle zastygł w bezruchu, lekko oszołomiony. Owszem, nie rozmawiali z dziećmi o tym, co się wydarzyło, koncentrując się raczej na zapewnieniu ich, że już są bezpieczne. Wiedzieli jedynie tyle, że Lawrence pomógł uciec Aldero i że zapewnił reszcie bezpieczeństwo, zmuszając ich do tego, żeby samodzielnie nie opuszczali kryjówki. Ta cześć o opiece nad Ali, kiedy omal nie umarła z powodu głodu energetycznego, była czymś nowym, ale i tak…
Mimowolnie zacisnął obie dłonie w pięści. To niczego nie zmieniało, poza tym Renesmee na pewno nie chciałaby, żeby Lawrence miał jakikolwiek wpływ na to, co działo się z dziećmi, ale z drugiej strony…
– Jeśli to, co mówisz o Ali, jest prawdą, to prawdopodobnie jedynie dzięki tobie nie odchorowała tego, co się wydarzyło. Poza tym jej i Damienowi nic nie jest, więc nie musisz się przejmować – zapewnił go, siląc się na obojętność. – Naprawdę lepiej będzie, jeżeli więcej się tutaj nie pojawisz, tato. – Ostatnie słowo zabrzmiało dziwnie nienaturalnie i ledwo przeszło mu przez gardło. – Po prostu odejdź. Tak będzie najlepiej dla wszystkich, zwłaszcza dla mojej rodziny.
Carlisle nie widział twarzy Lawrence'a, ta zresztą wcale go nie obchodziła. Chciał w końcu odejść i nareszcie zapomnieć o wszystkim, co wydarzyło się od dnia, kiedy znalazł nieprzytomną Nessie w lesie, to jednak okazało się trudniejsze niż mógłby przypuszczać.
Zwłaszcza, że nagle doszło go ciche przekleństwo Lawrence'a i zorientował się, że nie są sami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa