Carlisle
Carlisle zawahał się. Dopiero
kiedy znalazł się w pogrążonym w mroku ogrodzie przy domu Renesmee
i Gabriela, zaczął zastanawiać się, czy robi dobrze. Teoretycznie wydawało
mu się, że lepiej będzie nie martwić Esme i pozostałych, ale z drugiej
strony…
Pokręcił
głową, chcąc odpędzić od siebie wszelakie wątpliwości i nie pozwolić sobie
na zmianę decyzji. Krótko obejrzał się na dom, gdzie w salonie czekała na
niego między innymi Esme (jego żona, Esme – jakże dziwnie i zarazem
cudownie to brzmiało). Widział ciekawość w jej oczach, kiedy oznajmił jej,
że musi na chwilę wyjść, poza tym jednak nawet słowem tego nie zakwestionowała
ani nawet nie próbowała nakłaniać go do tego, żeby został. Nie zapytała nawet
o przyczynę, w pełni mu ufając, chociaż chyba niekoniecznie sobie na
to zaufanie zasłużył, skoro zdecydował się zrobić coś tak istotnego, nawet
słowem jej o tym nie wspominając. Czuł się z tym źle, ale przecież
nie mógł postąpić inaczej, tak jak i nie potrafił z góry kogokolwiek
osadzić, zanim nie poznałby intencji intruza. Teraz pomyślał, że gdyby chociaż
czasami udawało mu się zachować bardziej egoistycznie czy niewłaściwie, byłoby
mu łatwiej, ale zdawał sobie sprawę z tego, że niezależnie od intencji,
nie będzie w stanie się zmienić; zresztą nie chciał tego.
Instynktownie
przyspieszył, kierując się w stronę linii drzew i sadu owocowego,
gdzie kiedy Renesmee i Gabriel uczyli dzieci jazdy konno. Starał się
kontrolować swoje myśli, świadom tego, że Edward nie jest tak ufny jak Esme.
Jego przybrany syn miał skłonności do bycia wścibskim, a jego niezwykły
dar jedynie mu to ułatwiał. Tym razem Carlisle miał szczęście, bo Edward był
raczej skoncentrowany na Renesmee i dość przygnębiającej rozmowie dwójki
Licavolich; umysły całej trójki były dla miedzianowłosego niedostępne, przez co
musiał bardziej koncentrować się na tym, co mówili i na podstawie ich słów
starać się wyciągnąć wnioski, które łatwiej byłoby mu wysnuć na podstawie
wspomnień i emocji, gdyby tyko miał do nich dostęp. Carlisle uważał, że
taka lekcja była Edwardowi potrzebna, podobnie jak i trochę pokory, bo
jeszcze przed pojawieniem się Nessie chłopak zbytnio polegał na swoich
zdolnościach.
Coś
poruszyło się między drzewami. Carlisle skoncentrował się na ciemności przed
nim, dzięki wampirzym zmysłom bez trudu rozróżniając poszczególne kształty
i zapachy. Powietrze przesycona było słodyczą nieśmiertelnych oraz nieco
egzotyczną wonią dojrzewających owoców, między innymi wiśni i jabłek.
Orzeźwiający zapach lasu skutecznie rozpraszał, zwłaszcza niesiony przez
podmuchy nocnego, rześkiego powietrza, ale nawet to nie było w stanie
zatrzeć obecności wampira, który przykuł uwagę Carlisle'a.
Doktor
przystanął i zawahał się, dobrze zdając sobie sprawę z tego, że jego
ojciec jest bliżej niż mógłby się tego spodziewać. Coś podpowiadało mu, żeby
podszedł bliżej, ale stanowczo sobie tego zabronił, wiedząc, że przy byłym
pastorze niekoniecznie może ufać sobie i własnym pragnieniom. Lepiej było
zachować dystans, nawet jeśli miał niejasne przeczucie, że Lawrence go nie
skrzywdzi – w końcu gdyby tego chciał, zrobiłby to już niejednokrotnie
albo dałby wolną rękę Aqle, zamiast pomagać im na tamtym klifie. Z drugiej
strony, nawet mimo tej pewności, Carlisle czuł się
niepewnie i miał coraz więcej wątpliwości co do tego, czy powinien chcieć
się z wampirem spotkać – ani czy oby na pewno jest na to spotkanie gotowy.
Panująca
dookoła cisza miała w sobie coś nienaturalnego i powoli zaczynała go
drażnić. Obejrzał się za siebie, tęsknię spoglądając na oddalony o kilkanaście
metrów dom; wbił wzrok w okno, żeby przekonać się, że nikt z bliskich
go nie obserwuje. To odkrycie sprawiło, że poczuł się trochę lepiej i jednocześnie
zaczął żałować, że nie miał żadnego sensownego powodu, żeby się wycofać.
Gdzie
jesteś?, pomyślał, ale nie wypowiedział tych słów na głos. Sam nie był pewien,
jak powinien się zwracać do kogoś, kogo nie widział przez całe wieki
i w czyją śmierć przez większości czasu wierzył. Fakt, że bliscy
z ludzkiego życia – ci, którzy jakkolwiek łączyli go z przeszłością –
umierają, był trudny do zaakceptowania, ale po latach wampirzego życia zdążył
go zaakceptować. Z daleka od Londynu nie musiał nawet obserwować, jak
z każdym kolejnym dniem zbliżają się do tego, co nieuniknione, więc szybko
pogodził się z tym, że więcej nie zobaczy ojca, nigdy zresztą nie mieli
najlepszych relacji. Pogodzenie się z odejściem pastora przyszło łatwo
i nawet zbyt często o nim nie musiał, poniekąd dzięki temu, że
przemiana zatarła cześć jego ludzkich wspomnień.
A potem
pojawili się Lorena i Angel, i wszystko diametralnie się zmieniło.
Cóż, tak
czy inaczej, ciężko było tak po prostu stanąć twarzą w twarz z kimś, kogo
przez lata miało się za zmarłego – tym bardziej w sytuacji, kiedy osoba ta
kilkukrotnie już zagrażają tym na których najbardziej mu zależało. Nie
wyobrażał sobie tego, że mieliby przynajmniej próbować normalnie rozmawiać; nie
wiedział nawet, jak miałby się do nieśmiertelnego zwracać. Jego imię brzmiało
nienaturalnie, bo przywykł do mówienia do niego „ojcze”, ale nawet teraz to nie
wchodziło w grę.
–
Pomilczymy, czy w końcu raczysz mnie zauważyć?
Głos
Lawrence'a całkiem wytrącił go z równowagi, bo w zamyśleniu zupełnie
nie dostrzegł go w mroku. Sam nie był pewien, kiedy były pastor dosłownie
zmaterializował się mniej więcej pięć metrów przed nim. Teraz opierał się
niedbale o wysoką, smukłą sosnę, spoglądać to na niego, to na dom za jego
plecami. Jego krwiste tęczówki wydawały się lśnić w mroku, jakże
niepodobne do topazowych oczu Carlisle'a.
Doktor nie
odpowiedział, po prostu patrząc na stojącego przed nim wampira. Instynktownie
zapragnął zwiększyć dzielącą ich odległość, ale nie zdobył się na to; w zamian
zastygł w miejscu, wpatrując się w byłego pastora i nie będąc
w stanie wykrztusić z siebie nawet słowa.
Lawrence
westchnął i potarł skronie, jakby bolała go głowa, chociaż to w przypadku
wampira było absolutnie niemożliwe. Rzucił synowi udręczone spojrzenie, zaraz
jednak zapanował nad emocjami i jego oczy na powrót stały się niemal
całkowicie obojętne.
– No dobra,
może być i tak. Uznam więc, że chcesz mi podziękować – stwierdzić Lawrence
z udawanym entuzjazmem. – Odpowiedź brzmi: nie ma sprawy.
Dopiero jego
słowa zdołały otrzeźwić Carlisle'a. Wampir uniósł brwi i spojrzał na
stojącego przed nim nieśmiertelnego z niedowierzaniem. Sam nie był pewien,
czego w tamtym momencie od Lawrence'a oczekiwał, ale oczywiste stało się,
że się tego nie doczeka, bo wampir wciąż obserwował go w milczeniu.
–
Podziękować? – odezwał się w końcu Carlisle, nagle będąc w stanie
znaleźć odpowiednie słowa. – Ja miałbym ci za cokolwiek podziękować?
Lawrence
lekko przekrzywił głowę.
– Być może
coś pomyliłem, ale nie wyglądaliście na zbyt pewnych siebie, kiedy widziałem
was na tym klifie. – Wampir uśmiechnął się, ale było w tym geście coś
sztucznego. – Ale jeśli odciągnięcie Aquy to za mało, to zrozumiem, że…
–
Faktycznie, masz rację – przerwał mu Carlisle prawie bezwiednie. Był zły na siebie
za to, że nie potrafił tego nie uznać, nawet mając wiele powodów do tego, żeby
Lawrence'a nienawidzić. Nawet w jego przypadku nie był do tego uczucia
zdolny. – Dziękuję. Ale nie zapominaj, że gdyby nie ty, moja rodzina byłaby
bezpieczna.
– Byłaby… Szlag!
A niech to szlag! – wybuchnął nagle Lawrence. Błyskawicznie odsunął się od
drzewa i z całej siły uderzył w nie pięściami; sosna zadrżała
niebezpiecznie, a na ziemię posypał się grad igieł i połamanych
gałązek. Jakiś ptak w popłochu zerwał się do lotu, prawdopodobnie słusznie
obawiając się, że konar w każdej chwili może złamać się na pół, a drzewo
upadnie na ziemię. – Naprawdę tylko tyle masz mi do powiedzenia? – jęknął
z niedowierzaniem Lawrence, ledwo nad sobą panując i opierają się
o nieszczęsne drzewo czołem; kątem oka wciąż obserwował swojego syna,
mięśnie zaś drżały mu tak, jakby miał ochotę zamienić połowę sadu w stos
drzazg i połamanych gałęzi.
– A czego
innego ode mnie oczekujesz? Przecież sam najlepiej wiesz, co takiego zrobiłeś!
– przypomniał mu chłodno Carlisle, nie kryjąc goryczy. Dopiero zaczynało do
niego docierać, że jego ojciec naprawdę tutaj jest i że to jego staraniom
zawdzięczali większość kłopotów, które mieli.
– Zresztą… Co ty robisz? Chcesz żeby ktoś nas usłyszał? – dodał, jakoś zapanowując
nad emocjami i zniżając głos do szeptu.
– Nie wiem.
Może… Może już całkiem mi odbiło, ale to chyba bez różnicy, prawda? – Lawrence
westchnął, ale przynajmniej przestał maltretować drzewo i ponownie oparł
się o nie plecami. Wydawał się zmęczony i Carlisle odniósł wrażenie,
że wampir jest spotkaniem zdenerwowany bardziej niż on sam. – A co? Nie
przyjęliby mnie z entuzjazmem, prawda? – dodał z nutą sarkazmu
w głosie, rzucając znaczące spojrzenie w stronę domu Renesmee i Gabriela.
– Wątpliwe.
– Carlisle był tego więcej niż pewny. Aż nazbyt dobrze pamiętał, jak wiele
nerwów kosztowało wszystkich przetrwanie dni przed walką, kiedy dzieci
zniknęły; równie dobrze pamiętał samą walkę i do tej pory był losowi
wdzięczny za to, że jego bliscy wyszli ze starcia cało. – Sam nie jestem
pewien, dlaczego w ogóle z tobą rozmawiam… Chociaż z drugiej
strony, tobie odmówić się nie da – uświadomił sobie nagle i zdwoił
czujność, bardziej niż wcześniej świadom niezwykłych zdolności wampira.
– Czy
mógłbyś przestać patrzeć na mnie tak, jakbym co najmniej groził ci płonącą
pochodnią? – żachnął się Lawrence. – Jeśli chodzi o to, czy przyszedłeś
tutaj z własne woli, to owszem, jak najbardziej. Do niczego cię nie
zmuszałem, więc możesz mieć pretensje jedynie do siebie.
Carlisle zmrużył
oczy i spojrzał na stojącego przed nim nieśmiertelnego, próbując ocenić na
ile może Lawrence'owi ufać. Mimo tego, że coś podpowiadało mi, iż wampir mówi
prawdę, nie potrafił w pełni w to uwierzyć. Komuś takiemu jako jego
ojciec nie wolno było ufać – ta świadomość nie dawała mu spokoju, dlatego
instynktownie cofnął się o krok.
Były pastor
westchnął i wniósł oczy ku górze, w Niemen prośbie o więcej
cierpliwości. Doktor zignorował go, dalej nieufny i pełen rezerwy.
– Daj mi
przynajmniej jeden powód, dla którego miałbym uwierzyć, że akurat teraz nie
stosujesz na mnie swoich sztuczek – poprosił.
– Żartujesz
sobie? – Lawrence wydął usta. – Do diabła, ciebie po prostu nie potrafię
omamić. Zadowolony? – warknął, niechętnie przyznając się do słabości.
– Słucham?
– Carlisle spojrzał na niego nieufnie, ale w jego złocistych oczach
pojawiło się zwątpienia. – Powiedziałeś, że…
–
Słyszałeś. – Wampir zacisnął dłonie w pięści, ale przynajmniej kolejny raz
nie próbował wyzywać się na drzewie. Cały czas uciekał wzrokiem gdzieś na bok,
uparcie unikając spoglądania synowi w oczy. – Z jakiegoś powodu nie
jestem w stanie ciebie zahipnotyzować. Równie dobrze mógłbym rzucać czar
na to cholerne drzewo – po prostu strata czasu. Nie wiem, może masz to po mnie…
Jesteś moim synem, obojętnie czy ci to odpowiada, czy nie. Biologii nie
oszukasz, prawda?
Doktor nie
odpowiedział, a i Lawrence nie dodał nic więcej, wciąż uparcie wodząc
wzrokiem dookoła i unikając spoglądania w topazowe oczy Carlisle'a.
Zapadła chwila krępującej ciszy, podczas której oboje ignorowali siebie
nawzajem, usiłując zebrać myśli. Carlisle spróbował raz jeszcze przeanalizować
słowa byłego pastora, poirytowany tym, jak sensownie wydawały się brzmieć. Nie
chciał mu ufać, ale wszystko wskazywało na to, że wampir mówił prawdę, a to
bynajmniej nie napawało go entuzjazmem. Ciężko było mu przyznać, że chciał
zobaczyć się z Lawrence'm z własnej woli, poza tym trudniej było
zachować ostrożność, kiedy jego rozmówca okazał się nieznośnie szczery.
Wciąż pełen
rezerwy – przynajmniej starał się taki być – raz jeszcze zdecydował się
spojrzeć na nieśmiertelnego. Lawrence nawet się nie poruszył i wciąż
wpatrywał się się w pogrążony w ciszy dom, ale po napięciu jego
mięśni Carlisle stwierdził, że jego ojciec doskonale zdaje sobie sprawę z tego,
że ktoś mu się przyglądał. Nasłuchiwał – to wydawało się oczywiste, dlatego
odważył się odezwać.
– Dlaczego
tutaj przyszedłeś? – zapytał w końcu, zadając pytanie, które od samego
początku chodziło mu po głowie. Odpowiedź wydawała się kluczowa. – I czego
ode mnie chcesz. Nie ryzykowałbyś tak, gdybyś nie miał żadnego powodu.
– Wcale nie
znasz mnie tak dobrze, jak ci się wydaje. Jasne, mam powód, żeby tutaj być, ale
na pewno nie tak złożony, jak mogłoby ci się wydawać. – Znów ten nie o złośliwy
uśmiech. – Ja nie knuję przeciwko wam na każdym kroku, Carlisle. Wiesz o tym,
nawet jeśli próbujesz się tego wyprzeć.
Wampir
zesztywniał, słysząc swoje imię w ustach Lawrence'a, ale w żaden
sposób tego nie skomentował. Starając się zachować spokój, powoli wypuścił
powietrze z płuc; oddech do niczego nie był mu potrzebny, ale
przyzwyczajenie wzięło górę, zwłaszcza w sytuacji, kiedy był zdenerwowany.
– Nadal nie
odpowiedziałaś na moje pytanie – przypomniał mu. Przez twarz Lawrence'a
przeszedł cień, ale poza tym w żaden sposób nie zareagował. – Dlaczego
przyszedłeś? – powtórzył doktor.
– Bo
chciałem się z tobą zobaczyć. Czy to takie dziwne? – westchnął wampir. –
Ciężko żeby nie było mnie na ślubie własnego syna… Ach, swoją drogą, Esme jest
piękna. No i jeszcze ten anielski charakter… Zauważyłem już wcześniej, ale
nie zdążyłem pogratulować.
– Trzymaj
się z daleka od mojej żony! – rzucił ostrzegawczym tonem, zanim zdążyłby
się powstrzymać. – Od reszt rodziny również, a już na pewno od Alessi
i Damiena. Dość już zrobiłeś, więc teraz nie próbuj udawać, że na
czymkolwiek ci zależy. Zwłaszcza na mnie.
Lawrence
zacisnął usta w wąską linijkę; jego oczy błyszczały i Carlisle nie
mógł oprzeć się wrażeniu, że jego słowa w jakimś stopniu wampira zraniły,
ale wyjątkowo nie zamierzał ich żałować albo łagodzić. Cały czas przypatrywał
się ojcu, zastanawiając się, dlaczego tak po prostu nie potrafił zdobyć się na
to, żeby odwrócić się i odejść. Niczego nie był Lawrence'owi winny,
a już samo to, że się z nim spotkał (musiał przyznać, że wampir mówił
prawdę i nie wpływał na jego decyzje) i nie zamierzał go wydać, było
już wystarczające. Wampir powinien się cieszyć, że w ogóle wciąż żył,
Carlisle zaś nie potrafił zmusić się do tego, żeby życzyć mu śmierci – nawet
mimo tego, co zrobił, wciąż pozostawał jego ojcem.
Biologii
nie oszukasz… Tak. Skąd on to znał?
Nie
zmieniało to jednak faktu, że miał dość rozmowy z wampirem jak na jeden
dzień. Aż nazbyt dobrze pamiętał, jak odchodzili od zmysłów, kiedy omal nie
stracili ciężarnej Renesmee albo jak zamartwiali się o dzieci dwa tygodnie
wcześniej. Po tym wszystkim nie był w stanie nawet próbować Lawrence'owi
zaufać.
– Pewnie
nie będziesz chciał mi tego powiedzieć, ale co tam słychać u mojej małej
księżniczki? – zapytał ni stąd, ni z owąd Lawrence, całkiem go zaskakując
łagodnym brzmieniem głosu.
– O czym
ty mówisz? – Głos Carlisle'a zabrzmiał ostrzej niż ten pierwotnie zamierzał.
Westchnął, ale nie zamierzał Lawrence'a za nic przepraszać. – Lepiej byłoby,
gdybyś dał spokój mojej wnuczce. Renesmee już dość przez ciebie wycierpiała.
– A kto
tutaj mówi o Renesmee! -Lawrence uniósł brwi. – Mam na myśli to słodkie
stworzenie, o dźwięcznym imieniu Alessia. Jakbyś jeszcze nie zauważył,
Renesmee zmieniła się znacząco od momentu, kiedy widziałem ją po raz ostatni.
Już nie chowa się przed niebezpieczeństwem, poza tym to już nie jest to samo
bezbronne dziecko, które zbyt wcześnie wrzucono w świat dorosłych,
chociażby wtedy, kiedy zaszła w ciążę… Twoja wnuczka, Carlisle – Lawrence
uśmiechnął się w zaskakująco szczery sposób – w którymś momencie
rozkwitła, ale najwyraźniej jeszcze tego nie dostrzegłeś. Ją określiłbym raczej
mianem królowej, jeśli wiesz, co w tym momencie mam na myśli.
Carlisle
nie odpowiedział, chociaż doskonale wiedział, że Lawrence ma rację. Sam też
zauważył zmianę w charakterze Renesmee i był z tego powodu
dumny, ale nie zamierzał na ten temat dyskutować ze swoim ojcem, tym bardziej,
że wtedy musiałby przyznać mu rację, a tego za wszelką cenę chciał
uniknąć.
– Tak czy
inaczej, nie wydaje mi się, żeby Nessie chciała, żebyś interesował się jej
dziećmi – odparł lakonicznie doktor, świadom tego, że milczenie przeciąga się
trochę zbyt długo, a Lawrence zaczyna się niecierpliwić.
– Jak sobie
chcesz. – Wampir wywrócił oczami, wyraźnie rozczarowany. – Jak widzę ciągle
masz mnie za potwora, chociaż nigdy nie skrzywdziłbym świadomie żadnego z was.
Chyba nawet mieliście okazje się przekonać, że zdarza mi się was chronić –
dodał, starannie podkreślając ostatnie słowo.
– Mamy być
z tego powodu wdzięczni? – Carlisle pokręcił głową. Nawet wdzięczność
miała jakieś granice, a w przypadku Lawrence'a nie był w stanie
ich przekroczyć. – Najlepiej byłoby, gdybyś po prostu odszedł i dał nam
spokój. Dziękuje ci za to, że wtedy pomogłeś nam na klifie i że
sprzeciwiłeś się Aqle, ale nic poza tym. Zbyt wiele złego się wydarzyło.
Wampir
jedynie mruknął coś w odpowiedzi, najwyraźniej nie mogąc znaleźć żadnych
sensownych słów, które byłyby w stanie zanegować to, co mówił doktor.
Carlisle jeszcze przez kilka sekund wpatrywał się w ojca, dając mu szansę
na to, żeby mógł coś jeszcze dodać, ale ten najwyraźniej nie był w stanie
albo nie miał nic do powodzenia. Niezależnie od przyczyny, wciąż uparcie
milczał, dlatego doktor ostatecznie dał za wygraną i – chociaż jego
instynkt samozachowawczy stanowczo przed takim rozwiązaniem protestował –
odwrócił się do Lawrence'a plecami, zamieszkać odejść. Już i tak zbyt
długo go nie było, a reszta w każdej chwili mogła zacząć się
niepokoić, dlatego…
– Carlisle,
zaczekaj. – Głos Lawrence'a zatrzymał go, zanim zdążyłby się oddalić chociażby
o metr. Tym razem był dziwnie pewny, że ojciec w żadnym stopniu nie
wpływa na jego wolną wolę i że usłuchał tylko dlatego, że tak postanowił.
– Myśl sobie o mnie co chcesz, ale widz, że nie pytań o Alessię bez powodu.
Chroniłem ją i Damiena, kiedy zorientowałem się, co planuje Aqua, tak?
Poza tym widziałem w jakim ta mała była stanie i zadbałem o to,
żeby dostała chociaż trochę krwi. Najwyraźniej wam o tym nie powiedziała…
Tak czy inaczej, mnie też zdarza się troszczyć, więc przynajmniej na to jedno
pytanie mógłbyś mi odpowiedzieć.
Carlisle
zastygł w bezruchu, lekko oszołomiony. Owszem, nie rozmawiali z dziećmi
o tym, co się wydarzyło, koncentrując się raczej na zapewnieniu ich, że
już są bezpieczne. Wiedzieli jedynie tyle, że Lawrence pomógł uciec Aldero
i że zapewnił reszcie bezpieczeństwo, zmuszając ich do tego, żeby
samodzielnie nie opuszczali kryjówki. Ta cześć o opiece nad Ali, kiedy
omal nie umarła z powodu głodu energetycznego, była czymś nowym, ale
i tak…
Mimowolnie
zacisnął obie dłonie w pięści. To niczego nie zmieniało, poza tym Renesmee
na pewno nie chciałaby, żeby Lawrence miał jakikolwiek wpływ na to, co działo
się z dziećmi, ale z drugiej strony…
– Jeśli to,
co mówisz o Ali, jest prawdą, to prawdopodobnie jedynie dzięki tobie nie
odchorowała tego, co się wydarzyło. Poza tym jej i Damienowi nic nie jest,
więc nie musisz się przejmować – zapewnił go, siląc się na obojętność. –
Naprawdę lepiej będzie, jeżeli więcej się tutaj nie pojawisz, tato. – Ostatnie
słowo zabrzmiało dziwnie nienaturalnie i ledwo przeszło mu przez gardło. –
Po prostu odejdź. Tak będzie najlepiej dla wszystkich, zwłaszcza dla mojej
rodziny.
Carlisle
nie widział twarzy Lawrence'a, ta zresztą wcale go nie obchodziła. Chciał
w końcu odejść i nareszcie zapomnieć o wszystkim, co wydarzyło
się od dnia, kiedy znalazł nieprzytomną Nessie w lesie, to jednak okazało
się trudniejsze niż mógłby przypuszczać.
Zwłaszcza,
że nagle doszło go ciche przekleństwo Lawrence'a i zorientował się, że nie
są sami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz