7 marca 2013

Trzydzieści trzy

Esme
Esme czuła się winna, chociaż przynajmniej teoretycznie nie miała po temu powodów. Ale to przecież ona zaczęła temat Aldero i doprowadziła do tego, że Isabeau wpadła w szał, a potem uciekła. Gdyby o niej nie rozmawiali, wszystko potoczyłoby się inaczej, a tak…
Nie mogła zapomnieć pełnych furii oczu dziewczyny, którą zdążyła już pokochać i starała się traktować ją jak córkę, chociaż była zdecydowanie młodsza od niej. Isabeau była z nich wszystkich najstarsza, oczywiście pomijając Gabriela, a jednak Esme widziała w niej dziecko, bo i na co najwyżej osiemnaście lat pół-wampirzyca wyglądała. Chwilami po prostu zapomniała, że wygląd nieśmiertelnego nie jest adekwatny do wieku i doświadczenia, poza tym skoro nie miała nikogo innego, kim mogłaby się opiekować, jej instynkt macierzyński nakazywał jej skupić uwagę na siostrze partnera Renesmee.
Zaczynało robić się ciemno, ale to nie przeszkadzało ani jej, ani Carlisle’owi w rozglądaniu się po mrocznych i zawiłych uliczkach Miasta Nocy. Isabeau mogła być gdziekolwiek – jak zwykle wykorzystała jedną ze swoich sztuczek, żeby całkowicie zatrzeć swój zapach i uniemożliwić ewentualną pogoń – i chociaż Carlisle sugerował, żeby zostać w rezydencji i pozwolić dziewczynie ochłonąć, Esme uparła się żeby jej poszukać. Wampir oczywiście nie pozwolił jej wyjść samej, dlatego ostatecznie razem rozglądali się po mieście.
Dimitr wskazał im kierunek, ale nie poszedł z nimi. Esme musiała przyznać mu rację, kiedy mówił, że na jego widok Isabeau tym bardziej może się ukrywać – w końcu to przede wszystkim w niego wymierzony był cały gniew Isabeau. Zresztą Esme podejrzewała, że zamierza zaszyć się gdzieś w samotności i skupić na sprzątaniu książek oraz doprowadzaniu swojej biblioteki do porządku; naprawdę musiał cenić sobie wiedzę i literaturę, skoro zniszczenia do których doprowadziła Beau aż tak wytrąciła go z równowagi.
Równie dobrze jednak mogło chodzić o coś zgoła innego. Esme, jak każda kobieta chyba, była dobra w dostrzeganiu rzeczy, które zwykle umykały mężczyzną i tym razem również miała pewne podejrzenia. W sumie nie potrzebowała nawet dowodów, żeby się przekonać jaka jest prawda, skoro z Isabeau i Dimitra można było czytać niczym z otwartych ksiąg, kiedy znajdywali się razem. Esme wiedziała, że łączy ich coś więcej niż jedynie wspólna przeszłość i bardzo ją ten stan rzeczy satysfakcjonował.
Isabeau potrzebowała kogoś, kto by ją pokochał. Każdy na to zasługiwał, a być może miłość wyszłaby dziewczynie na dobre. Esme nie dowiedziała się niczego więcej na temat Isabeau i jej brata – po wybuchu dziewczyny nawet nie przyszło jej do głowy, żeby dalej o coś Dimitra pytać – ale podejrzewała, że Beau w przeszłości spotkało naprawdę wiele złego, a zdrowy związek z kimś takim jaki Dimitr mógłby jej wyjść na dobre.
Z tym, że wciąż pozostawał problem w postaci tego, że następnego dnia mieli wracać do domu – jeśli oczywiście Isabeau już ich nie zostawiła i nie poszła w sobie tylko znanym kierunku. To byłoby do niej podobne, bo z charakteru przypominała czasami kocicę – irytującą indywidualistkę, która zawsze ma swoje zdanie i chodzi jedynie po wyznaczonych sobie ścieżkach. Po takim wybuchu gniewu można było spodziewać się po niej dosłownie wszystkiego.
Coś nagle poruszyło się w ciemności i zanim Esme czy Carlisle zdążyli zareagować z pobliskiej uliczki wybiegła Sunny.
– Co tutaj robisz, skarbie? – zapytała ją zaskoczona, ale przede wszystkim zła na tego, kto spuścił dziewczynkę z oczu. Przecież zdążyli się już przekonać, że to miejsce jest niebezpieczne, zwłaszcza dla dzieci.
Sunny wydała się zaskoczona gniewem w głosie swojej nowej opiekunki.
– Szukam Heath’a – odpowiedziała spokojnie. Spojrzała w niebo i nawet nie zareagowała, kiedy Esme nachyliła się, żeby machinalnie wziąć ją na ręce. – Zawsze zaczyna się denerwować, kiedy po zmroku nie może mnie znaleźć.
Carlisle podszedł bliżej Esme i spojrzał na złotowłosą dziewczynkę, którą ta trzymała na rękach.
– Heath… Twój brat? – przypomniał sobie. Sunny ochoczo potaknęła. – Bezpieczniejsza byłabyś w rezydencji – stwierdził z namysłem. – Isabeau mówiła, że tutaj jest niebezpiecznie – dodał, ostrożnie dobierając słowa i zastanawiając się, czy dziesięciolatka będzie w stanie zrozumieć powagę sytuacji.
– Nie jest, jeśli wie się, gdzie można chodzić – odparła spokojnie Sunny, zaczynając się wiercić, jakby chciała żeby Esme odstawiła ją na ziemię. – A ja się nie boję, bo należę do Isabeau. Nie wolno im tknąć tego, co jest jej. – Spojrzała gdzieś ponad ramieniem Esme i wzdrygnęła się, dostrzegając ciemność. – „Nie wolno się bać. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie…” – dodała szeptem, a po jej głosie Esme zorientowała się, że dziewczynka najwyraźniej usiłuje przywołać w pamięci jakiś cytat.
Pierwszy raz słyszała te słowa, ale sądząc po zaskoczeniu na twarzy Carlisle’a, musiał je rozpoznać. Podchwycił jej spojrzenie i dezorientację, w jego oczach zaś pojawiło się zrozumienie i natychmiast pospieszył z wyjaśnieniami:
– To z „Diuny” Franka Herberta – powiedział, nie odrywając wzroku od Sunny. Esme nie była pewna o kim mówi, ale doszła do wniosku, że najwyraźniej dość nietypowe było to, że dziewczynka zna ten cytat. – „Strach zabija duszę. Nie wolno się bać. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie…”, mylę się Sunny?
Mała energicznie pokręciła głową.
– Moja mama zawsze nam to cytowała. Bo w tym miejscu dać się zastraszyć, to tak jakby się poddać i zginąć – wyjaśniła. – „Strach zabija duszę. Nie wolno się bać. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie. Stawię mu czoło. Niechaj przyjdzie po mnie i przeze mnie. A kiedy przyjdzie, obrócę oko swej jaźni na jego drogę. Którędy przeszedł strach, tam nie ma ni. Jestem tylko ja”* – wyrecytowała bez zająknięcia.
Esme czuła się niemniej poruszona, co Carlisle. Nagle też uświadomiła sobie z niejakim przerażeniem, że to maleństwo żyło pośród nieśmiertelnych od dziesięciu lat i prawdopodobniej potrafiło poruszać się po mieście lepiej od nich. Może i Sunny miała dziesięć lat, ale przy tym była bystra i bardziej doświadczona niż niejeden dorosły; w jej oczach było coś, co sprawiało, że nawet Herbert brzmiał w jej ustach poważnie i mądrze.
Tym razem udało jej się wyślizgnąć z objęć Esme i pewnie stanąwszy na nogi, wbiła wzrok w jedną z pustych, ciemnych uliczek. A przynajmniej tak wydawało się w pierwszej chwili, nagle bowiem ciszę przerwał czyjś krzyk.
Głos bez wątpienia należał do kobiety albo przynajmniej młodej dziewczyny i nie był w tym miejscu niczym dziwnym. Sunny nawet nie wyglądała na przestraszoną, kiedy biegiem ruszyła w stronę z której dochodził. Poruszała się lekko i zwinnie, dłuższa chwila zaś minęła zanim Carlisle i Esme zdążyli podjąć jakąś decyzję i ruszyli za dziewczynką, szybko i bez większego wysiłki się z nią zrównując. Sunny nie była nieśmiertelną nawet w najmniejszym stopniu, dlatego w porównaniu z wampirem poruszała się komicznie wolno i równie dobrze mogłaby po prostu stać w miejscu – efekt byłby podobny.
Esme puściła Carlisle’a przodem, decydując się opiekować Sunny i mimo protestów dziecka, znów biorąc ją na ręce. Zachowując się tak, jakby dziewczynka nie ważyła zupełnie nic, przyśpieszyła i wciąż mając w sobie siłę nowo narodzonej, bez większego problemu dogoniła Carlisle’a, momentalnie się z nim zrównując.
Wypadli na główny plac przez który przechodzili, kiedy Isabeau prowadziła ich w stronę domu swojej matki. Już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że panuje tam małe zamieszanie i to z udziałem wyłącznie ludzi – Esme nie miała większych problemów z rozróżnieniem bicia serc, pulsującej w żyłach krwi i raz po raz nabieranego powietrza.
Dostrzegła pięć osób, w tym jedną dziewczynę. To bez wątpienia ona musiała krzyczeć, co nie było niczym dziwnym bacząc na to, co rozgrywało się na placu. Dziewczyna leżała na ziemi w śniegu; dookoła niej rozrzucone były – o dziwo – żywe kwiaty i coś, co chyba kiedyś było świecami, a teraz wyglądało jak połamane kredki. Otaczało ją czterech, wyglądających na mniej więcej osiemnaście czy dziewiętnaście lat chłopców – albo już raczej mężczyzn – jeden z nich zaś wyglądał tak, jakby zamierzał dziewczynę uderzyć.
Nieznajoma znów wydała z siebie okrzyk i skuliła się; jej napastnik jedynie roześmiał się z pogardą.
– No proszę, proszę. Aqua, już nie jesteś taka odważna ja w otoczeniu tych swoich pijawek – zauważył złośliwie i znów się roześmiał. Jego towarzysze zawtórowali mu. – Ostrzegałem cię, skarbie, że jeśli nie potrafisz zachowywać się lojalnie, spotka cię kara. Sama nie wiesz, co przeszliśmy w ostatnim czasie, bo tobie zachciało się być uczciwą i bratać się z wampirami – dodał, słowo „uczciwą” wymawiając z wyraźnym sarkazmem. – Czemu by więc twoich nowych przyjaciół nie nakarmić?
Coś nagle zabłysło w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, chociaż Esme potrzebowała dłuższej chwili na to, żeby to rozpoznać. Kiedy w końcu do niej dotarło, że chłopak trzyma krótki, ale ostry nóż, ostrze już opadało, będąc niepokojąco blisko nieosłoniętego niczym gardła dziewczyny.
– Och nie! Och nie! – Sunny zaczęła zawodzić i Esme z niejakim szokiem przypomniała sobie, że dziewczynka wciąż jest tuż obok niej. Musiała trzymać ją za rękę, żeby dziecko przypadkiem nie zaczęło się wyrywać. – Nie, nie, nie…
Chciała coś zrobić, ale chociaż poruszała się zdecydowanie szybciej od opadającego noża, nie była w stanie się ruszyć, poza tym wciąż pilnowała Sunny. Jej zwykle pojemny umysł i wyostrzone zmysły pierwszy raz ją zawiodły i czuła się trochę tak, jakby sama była człowiekiem i ledwo nadążała nad biegiem wydarzeń.
Nie zorientowała się, kiedy Carlisle ruszył się z miejsca. Nagle po prostu zmaterializował się przy niedoszłym mordercy, niemal w ostatniej chwili chwytając go za rękę w której trzymał broń i wykręcając mu ją na plecy. Zaskoczony chłopak zawył, ale chyba raczej ze wściekłości i zaskoczenia niż bólu; nóż wyślizgnął mu się i obijając, zniknął gdzieś w ciemności, co jednak nie powstrzymało jego właściciela od szarpania się i prób ataku.
Esme wiedziała, że Carlisle nigdy by nikogo nie skrzywdził, jeśli nie musiał, dlatego wcale nie zdziwiło jej, że wampir skupił się przede wszystkim na unieruchomieniu napastnika, a nie na walce z nim. Wiedziała jednak, że gdyby zaszła taka potrzeba, byłby w stanie walczyć, chociaż nigdy nie miała okazji tego zobaczyć – bitwa z telepatami ich ominęła, wszystkim zaś musieli zająć się Gabriel i Renesmee, uwięzieni w walącym się budynku.
Cokolwiek chłopak z nożem mówił wcześniej o lojalności, najwyraźniej termin ten był obcy jego towarzyszom, bo momentalnie cała trójka rzuciła się do ucieczki i zniknęła gdzieś w cieniu. Odprowadził ich wzrokiem, klnąc pod nosem, po czym spróbował się wyrwać. W końcu mu się udało albo to raczej Carlisle go puścił – tak czy inaczej, chłopak odskoczył do tyłu i potknąwszy się o własne nogi, wylądował na plecach. Zerwał się momentalnie i odbiegł na bezpieczną odległość, chociaż musiał zdawać sobie sprawę, że to w przypadku wampirów nie ma znaczenia – gdyby chcieli jego śmierci, już byłby martwy.
Kipiał ze złości, ale nie najwyraźniej doszedł do wniosku, że najrozsądniej będzie się oddali i przez moment chyba miał taki zamiar, wtedy jednak zauważył Sunny.
– Pogięło cię? Co ty tam robisz, mała? – zawołał, ale poza tym nie przybliżył się, jedynie na dziewczynkę patrząc. – Heath tyle razy ci mówił, żebyś była ostrożna! – zawołał, wodząc wzrokiem to na Carlisle’a, to na Esme, zupełnie jakby to oni planowali kogoś zabić, najprawdopodobniej właśnie Sunny.
– Jestem ostrożna – zaprotestowała mała i chyba miała dodać coś jeszcze, ale chłopak już odwrócił się na pięcie i zniknął gdzieś w ciemności.
Nikt nie zamierzał pytać Sunny, kto to był i czy zna tych chłopaków. Cała uwaga momentalnie skupiła się na skulonej na bruku dziewczynie – drobnej istocie o nietypowym imieniu Aqua – której omal na ich oczach nie pokrojono. Carlisle momentalnie przy niej przykucnął, Esme zaś po prostu patrzyła, bojąc się podejść bliżej, bo chociaż nie czuła krwi, wolała nie ryzykować, gdyby jednak się okazało, że dziewczyna jest ranna.
Aqua uniosła głowę. Była drobna i podobnie jak Nessi sprawiała, że pragnęło się nią zaopiekować, chociaż nie wyglądała przy tym na bezradną. Miała ładną, okrągłą twarz i ciemne oczy, jej złociste włosy zaś spływały falami chyba aż do samych ud. Esme chyba nigdy nie widziała tak długich włosów, które falowały delikatnie przy każdym jej ruchu; zupełnie jak woda – paradoksalnie jak „aqua”, bo to właśnie znaczyło jej imię.
Najbardziej jednak poraziło Esme to, że Aqua była nie tylko drobna, ale i niezwykle urodziwa; kiedy mogła się jej dokładniej przyjrzeć – słabe oświetlenie nie stanowiło żadnego problemu dla wampirzych oczu – uświadomiła sobie, że nawet kiedy dziewczyna wyglądała na wystraszoną, jednocześnie w jej wyglądzie było coś, co dodawało jej zmysłowości. Może nie powinna się martwić, ale Aqua najzwyczajniej w świecie była nie tylko ładna, ale z pewnością pociągająca jak niejedna wampirzyca.
Być może zaczynała popadać już w paranoję, ale mogłaby przysiąc, że Carlisle na moment się zawahał, zanim zdecydował się odezwać.
– Nic ci nie jest? – zapytał, próbując ocenić, czy dziewczyna nie potrzebuje pomocy, chociaż wszystko wskazywało raczej na to, że jest co najwyżej poobijana i podrapana z winy gwałtownego upadku.
Nie odpowiedziała od razu, w pierwszej kolejności lustrując wzrokiem swoich wybawców i dłuższą chwilę zatrzymując się na złocistych tęczówkach; w jej własnych – brązowych – pojawił się cień ulgi.
– Nie – westchnęła i nieco niezgrabnie spróbowała się podnieść. Wciąż była roztrzęsiona, przez co zachwiała się i byłaby znów upadła, gdyby Carlisle machinalnie jej nie podtrzymał. Nie było w tym niczego złego i Esme o tym wiedziała, a jednak kiedy zobaczyła, że wampir ją dotknął, poczuła się tak, jakby ktoś właśnie kopnął ją z całej siły w brzuch. – Dziękuję. Ja… – zaczęła i urwała, zdezorientowana.
Esme poczuła, że ktoś szarpnął ją za rękę. Otrząsnęła się i w końcu oderwawszy wzrok od Carlisle’a i Aquy z roztargnieniem zerknęła na Sunny, który nieświadomie cały czas trzymała mocno za rękę.
– Hej, to boli – jęknęła dziewczynka, prawdopodobnie któryś raz z kolei, chociaż wcześniej Esme nie słyszała jej protestów. Aż tak się zamyśliła, kiedy patrzyła na jakże uroczą Aquę? – Zaraz urwiesz mi rękę! – poskarżyła się Sunny, co prawda jak to dziecko wszystko wyolbrzymiając, ale Esme musiała przyznać, że faktycznie coraz mocniej zaciskała palce na drobnym nadgarstku Sunny.
Speszona pośpiesznie zwolniła uścisk, Sunny zaś odsunęła się o krok, żeby rozprostować nieco zdrętwiałe palce. Esme otworzyła usta, żeby pośpiesznie małą za wszystko przeprosić, zanim jednak zdążyła wydusić z siebie chociaż słowo, Aqua znów zaczęła krzyczeć w znajomy już im spanikowany sposób.
Z tym, że teraz w jej głosie pobrzmiewało przerażenie.
– O bogini, za tobą! – zawołała; nie do końca było wiadomo do kogo skierowane jest jej ostrzeżenie.
Esme momentalnie chciała skierować wzrok ponownie na dziewczynę, w ostatniej chwili jednak coś podkusiło ją, żeby obejrzeć się do tyłu. Przed oczami śmignęła jej jakaś wysportowana, dobrze zbudowana sylwetka, momentalnie jednak oślepiło ją ostre światło czegoś, co zidentyfikowała dopiero po chwili.
Poczuła bliskość ciepła, a potem wszystko inne zniknęło i dookoła był już tylko ogień.
Heath
Heath Marwin biegł pustą ulicą, czujnie rozglądając się dookoła. Głupotą było gdziekolwiek poruszać się po zmroku – nawet mając tę beznadziejną ochronę kogoś, kogo nie widział od pięciu lat, odkąd jakaś beznadziejna wampirka czy inna zamieszkująca to miejsce maszkara zlitowała się i postanowiła uratować jego i jego siostrę. Ale nie mógł wrócić do bezpiecznej kryjówki, póki nie znajdzie Sunny – był za nią odpowiedzialny, poza tym dziewczyna była jedyną osobą, którą kochał i o którą się troszczył.
Sunny nie raz biegała sama po lesie, chociaż zawsze kazał jej siedzieć w lesie i nie wyściubiać nosa z kryjówki, czekając na jego powrót. Ale zawsze wracała przed nim, dlatego teraz, kiedy jej nie spotkał a zaczynało się ściemniać, nie pozostawało mu nic innego, jak małej poszukać. Obawiał się natrafić na któregokolwiek z nieśmiertelnych – czy to wampira, czy wilkołaka – i to nie tylko dlatego, że był jedynie marnym człowiekiem i niejako zwierzyną w tym miejscu, ale z jeszcze jednego istotniejszego powodu.
Rozejrzał się nerwowo po pustej, ciemniej uliczce, po czym mocniej ścisnął w trzonek pochodni, którą niósł. Ogień był w tym miejscu zakazany dla ludzi, bo był jedynym, czym można było unicestwić nieśmiertelnego; gdyby został przyłapany, prawdopodobnie od razu by go zabili, ale przecież musiał mieć coś, czym mógłby zapewnić sobie i Sunny bezpieczeństwo. Poza tym robiło się ciemno, a on nie dysponował latarką, niebo zaś był zasnute chmurami i absolutnie bezgwiezdne, przez co nie byłby w stanie zobaczyć niczego.
Dźwięk kroków spowodował, że serce omal nie zatrzymało mu się w piersi – tym bardziej, że zbliżająca się do niego osoba biegła. Dopiero po chwili zorientował się, że gdyby to był wampir albo inna nadnaturalna istota, prawdopodobnie nie tylko by jej nie usłyszał, ale również już byłby martwy.
Ktokolwiek to był, musiał być człowiekiem, co jednak nie znaczyło, że przez to nie był niebezpieczny. Heath nauczył się już, że w Mieście Nocy nigdy nie należy czuć się pewnie, dlatego uniósł pochodnię i staną w pozycji bojowej, gotów zaatakować każdego, kto wykazałby jakiekolwiek złe zamiary wobec niego.
Zil wrzasnął i wyhamował w ostatniej chwili; nieco speszony Heath pośpiesznie opuścił ręce.
– Oszalałeś? – Chłopak spojrzał na niego spode łba i nieco teatralnym gestem przyłożył sobie dłoń do serca. – Sterczysz tu sobie z pochodnią, a twoja siostra…
Heath nie dał mu skończyć. Wzdrygnął się i trzymając pochodnię w jednej ręce, skoczył do przodu i wolną dłonią chwycił Zila za ramię i lekko nim potrząsnął.
– Moja siostra? Gdzie jest Sunny? – zapytał zdenerwowanym głosem. – Wszędzie jej szukam. Widziałeś ją? – dodał, wyrzucając z siebie kolejne zdania z prędkością karabinu maszynowego.
Zil odepchnął go niezbyt delikatnie, po czym odsunął się i machinalnie przeczesał ciemne włosy palcami. Na jego niezbyt przystojnej, poszarzałej twarzy pojawił się grymas niezadowolenia, w końcu jednak zdecydował się odezwać:
– Może najpierw przestań mną szarpać, Marwin – zaproponował poirytowany.
Heath miał ochotę wywrócić oczami i jednak mu przyłożyć. Zil był dupkiem i wszyscy doskonale o tym wiedzieli, ale jednocześnie był sprytny i jako jeden z nielicznych ludzi zachował dość zdrowego rozsądku, żeby buntować się przed tym całym bagnem, które w tym miejscu zgotowały im wampiry.
– Przepraszam – mruknął, a właściwie warknął jedynie dla świętego spokoju. – Powiesz mi teraz, gdzie jest Sunny? – zapytał już spokojniej, w duchu złoszcząc się na samego siebie za to, że musi się przed kimkolwiek płaszczyć.
Jeśli dorwie Sunny, po prostu ją za to zabije. Najpierw ją wycałuje i wyściska, a potem najzwyczajniej w świecie zabije.
– Pewno, że powiem, chociaż to ci się nie spodoba. – Zil się skrzywił. – Jakby to cię interesowało, ledwo co uciekłem wampirowi. Jeden próbował mnie zabić, bo chciałem nauczyć tę zdradliwą żmiję, Aquę…
Heath machnął ręką.
– Sunny. Do diabła z Aquą – ponaglił poirytowany, mocniej zaciskając dłoń na palącej się pochodni.
Zil mruknął coś pod nosem.
– Była z tymi wampirami na placu i… – powiedział i chyba chciał dodać coś jeszcze, ale Heath już go nie słuchał.
Najszybciej jak się dało nie ryzykując, że ogień zgaśnie, ruszył biegiem w stronę placu. Rozglądał się obserwując i próbując wypatrzeć w ciemności cokolwiek, co mogłoby świadczyć o tym, że wspomniane przez Zila w wampiry są w okolicy, ale nikogo nie zobaczył. Biegł więc dalej, skupiając się na swoim celu i starając się stawiać stopy tak, żeby w biegu robić jak najmniej hałasu i przypadkiem się nie zdradzić.
Chociaż było to ryzykowne, wybrał najkrótszą drogę, która prowadziła do centrum miasta. Chyba jedynie cudem nie spotkał na swojej drodze nikogo; być może Bóg – ten prawdziwy, a nie wymyślony zabobon wampirów, ta cała Selene – miał go w opiece, nawet jeśli Heath dawno przestał w niego wierzyć. Jeśli tak, zamierzał kiedyś przy okazji podziękować, pod warunkiem, że jego siostra bezpiecznie wróci z nim do kryjówki.
Protest Sunny doszedł do niego nagle – nie był w stanie pomylić jej głosu z niczym innym. Przyśpieszył jeszcze bardzie i nie dbając już o to, czy ktoś go zobaczy, zdecydował się postawić na atak z zaskoczenia.
Wybiegł wprost na plac i nie zastanawiając się nad tym co robi, zamachnął się pochodnią i zaatakował pierwszą osobę, która znalazł się w zasięgu jego wzroku.
A przynajmniej miał taki zamiar, nagle bowiem wszystko potoczyło się błyskawicznie…
*Frank Herbert, „Diuna”; cytat, który urzekł mnie od pierwszej chwili, kiedy przeczytałam go w jednej książek z serii „Gone” Michaela Granta, i który idealnie nadaje się do opisania stanu emocjonalnego ludzkich mieszkańców Miasta Nocy.

4 komentarze:

  1. Rozdział dla wszystkich, ale w szczególności dla Anji, która na każdym kroku utwierdza mnie w przekonaniu, że to co piszę ma sens ;)

    Dziękuję,
    Nessa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuje bardzo ;*
    po prostu stwierdzam, że masz prawdziwy talent do pisania. nie jest to coś co zdarza się często więc tym bardziej powinno się to wykorzystywać. ;>
    Anja

    OdpowiedzUsuń
  3. Trochę mnie ta Diuna zaskoczyła, jako że wydania doczekała się w bodajże 1965 roku, ale nie czepiam się - u mnie też można takie rzeczy znaleźć. Zwłaszcza że sama uwielbiam ten cytat - kiedyś miałam nawet jego wydruk powieszony nad łóżkiem. Przez ciebie mam ochotę na czytanie całej Sagi Diuny jeszcze raz :D

    OdpowiedzUsuń
  4. PolonistkaRoku2 lutego 2022 18:15

    Faktycznie, świetnie to pasuje. A to, że się daty nie zgadzają... Słowacki by to nazwał anachronizmem. Nie o to chodzi w literaturze, żeby się zgadzało ;* no cóż mogę rzec, wchodzimy w klimat :D

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa