Esme
Esme czuła się winna, chociaż przynajmniej
teoretycznie nie miała po temu powodów. Ale to przecież ona zaczęła temat
Aldero i doprowadziła do tego, że Isabeau wpadła w szał, a potem
uciekła. Gdyby o niej nie rozmawiali, wszystko potoczyłoby się inaczej, a tak…
Nie mogła
zapomnieć pełnych furii oczu dziewczyny, którą zdążyła już pokochać i starała
się traktować ją jak córkę, chociaż była zdecydowanie młodsza od niej. Isabeau
była z nich wszystkich najstarsza, oczywiście pomijając Gabriela, a jednak
Esme widziała w niej dziecko, bo i na co najwyżej osiemnaście lat
pół-wampirzyca wyglądała. Chwilami po prostu zapomniała, że wygląd
nieśmiertelnego nie jest adekwatny do wieku i doświadczenia, poza tym
skoro nie miała nikogo innego, kim mogłaby się opiekować, jej instynkt
macierzyński nakazywał jej skupić uwagę na siostrze partnera Renesmee.
Zaczynało
robić się ciemno, ale to nie przeszkadzało ani jej, ani Carlisle’owi w rozglądaniu
się po mrocznych i zawiłych uliczkach Miasta Nocy. Isabeau mogła być
gdziekolwiek – jak zwykle wykorzystała jedną ze swoich sztuczek, żeby
całkowicie zatrzeć swój zapach i uniemożliwić ewentualną pogoń – i chociaż
Carlisle sugerował, żeby zostać w rezydencji i pozwolić dziewczynie
ochłonąć, Esme uparła się żeby jej poszukać. Wampir oczywiście nie pozwolił jej
wyjść samej, dlatego ostatecznie razem rozglądali się po mieście.
Dimitr
wskazał im kierunek, ale nie poszedł z nimi. Esme musiała przyznać mu
rację, kiedy mówił, że na jego widok Isabeau tym bardziej może się ukrywać – w końcu
to przede wszystkim w niego wymierzony był cały gniew Isabeau. Zresztą
Esme podejrzewała, że zamierza zaszyć się gdzieś w samotności i skupić
na sprzątaniu książek oraz doprowadzaniu swojej biblioteki do porządku;
naprawdę musiał cenić sobie wiedzę i literaturę, skoro zniszczenia do
których doprowadziła Beau aż tak wytrąciła go z równowagi.
Równie
dobrze jednak mogło chodzić o coś zgoła innego. Esme, jak każda kobieta
chyba, była dobra w dostrzeganiu rzeczy, które zwykle umykały mężczyzną i tym
razem również miała pewne podejrzenia. W sumie nie potrzebowała nawet
dowodów, żeby się przekonać jaka jest prawda, skoro z Isabeau i Dimitra
można było czytać niczym z otwartych ksiąg, kiedy znajdywali się razem.
Esme wiedziała, że łączy ich coś więcej niż jedynie wspólna przeszłość i bardzo
ją ten stan rzeczy satysfakcjonował.
Isabeau
potrzebowała kogoś, kto by ją pokochał. Każdy na to zasługiwał, a być może
miłość wyszłaby dziewczynie na dobre. Esme nie dowiedziała się niczego więcej
na temat Isabeau i jej brata – po wybuchu dziewczyny nawet nie przyszło
jej do głowy, żeby dalej o coś Dimitra pytać – ale podejrzewała, że Beau w przeszłości
spotkało naprawdę wiele złego, a zdrowy związek z kimś takim jaki
Dimitr mógłby jej wyjść na dobre.
Z tym, że
wciąż pozostawał problem w postaci tego, że następnego dnia mieli wracać
do domu – jeśli oczywiście Isabeau już ich nie zostawiła i nie poszła w sobie
tylko znanym kierunku. To byłoby do niej podobne, bo z charakteru
przypominała czasami kocicę – irytującą indywidualistkę, która zawsze ma swoje
zdanie i chodzi jedynie po wyznaczonych sobie ścieżkach. Po takim wybuchu
gniewu można było spodziewać się po niej dosłownie wszystkiego.
Coś nagle
poruszyło się w ciemności i zanim Esme czy Carlisle zdążyli
zareagować z pobliskiej uliczki wybiegła Sunny.
– Co tutaj
robisz, skarbie? – zapytała ją zaskoczona, ale przede wszystkim zła na tego,
kto spuścił dziewczynkę z oczu. Przecież zdążyli się już przekonać, że to
miejsce jest niebezpieczne, zwłaszcza dla dzieci.
Sunny
wydała się zaskoczona gniewem w głosie swojej nowej opiekunki.
– Szukam
Heath’a – odpowiedziała spokojnie. Spojrzała w niebo i nawet nie
zareagowała, kiedy Esme nachyliła się, żeby machinalnie wziąć ją na ręce. –
Zawsze zaczyna się denerwować, kiedy po zmroku nie może mnie znaleźć.
Carlisle
podszedł bliżej Esme i spojrzał na złotowłosą dziewczynkę, którą ta
trzymała na rękach.
– Heath…
Twój brat? – przypomniał sobie. Sunny ochoczo potaknęła. – Bezpieczniejsza
byłabyś w rezydencji – stwierdził z namysłem. – Isabeau mówiła, że
tutaj jest niebezpiecznie – dodał, ostrożnie dobierając słowa i zastanawiając
się, czy dziesięciolatka będzie w stanie zrozumieć powagę sytuacji.
– Nie jest,
jeśli wie się, gdzie można chodzić – odparła spokojnie Sunny, zaczynając się
wiercić, jakby chciała żeby Esme odstawiła ją na ziemię. – A ja się nie
boję, bo należę do Isabeau. Nie wolno im tknąć tego, co jest jej. – Spojrzała
gdzieś ponad ramieniem Esme i wzdrygnęła się, dostrzegając ciemność. – „Nie
wolno się bać. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie…” – dodała
szeptem, a po jej głosie Esme zorientowała się, że dziewczynka
najwyraźniej usiłuje przywołać w pamięci jakiś cytat.
Pierwszy
raz słyszała te słowa, ale sądząc po zaskoczeniu na twarzy Carlisle’a, musiał
je rozpoznać. Podchwycił jej spojrzenie i dezorientację, w jego
oczach zaś pojawiło się zrozumienie i natychmiast pospieszył z wyjaśnieniami:
– To z „Diuny”
Franka Herberta – powiedział, nie odrywając wzroku od Sunny. Esme nie była
pewna o kim mówi, ale doszła do wniosku, że najwyraźniej dość nietypowe
było to, że dziewczynka zna ten cytat. – „Strach zabija duszę. Nie wolno się
bać. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie…”, mylę się Sunny?
Mała
energicznie pokręciła głową.
– Moja mama
zawsze nam to cytowała. Bo w tym miejscu dać się zastraszyć, to tak jakby
się poddać i zginąć – wyjaśniła. – „Strach zabija duszę. Nie wolno się
bać. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie. Stawię mu czoło.
Niechaj przyjdzie po mnie i przeze mnie. A kiedy przyjdzie, obrócę
oko swej jaźni na jego drogę. Którędy przeszedł strach, tam nie ma ni. Jestem
tylko ja”* – wyrecytowała bez zająknięcia.
Esme czuła
się niemniej poruszona, co Carlisle. Nagle też uświadomiła sobie z niejakim
przerażeniem, że to maleństwo żyło pośród nieśmiertelnych od dziesięciu lat i prawdopodobniej
potrafiło poruszać się po mieście lepiej od nich. Może i Sunny miała
dziesięć lat, ale przy tym była bystra i bardziej doświadczona niż
niejeden dorosły; w jej oczach było coś, co sprawiało, że nawet Herbert
brzmiał w jej ustach poważnie i mądrze.
Tym razem
udało jej się wyślizgnąć z objęć Esme i pewnie stanąwszy na nogi,
wbiła wzrok w jedną z pustych, ciemnych uliczek. A przynajmniej
tak wydawało się w pierwszej chwili, nagle bowiem ciszę przerwał czyjś
krzyk.
Głos bez
wątpienia należał do kobiety albo przynajmniej młodej dziewczyny i nie był
w tym miejscu niczym dziwnym. Sunny nawet nie wyglądała na przestraszoną,
kiedy biegiem ruszyła w stronę z której dochodził. Poruszała się
lekko i zwinnie, dłuższa chwila zaś minęła zanim Carlisle i Esme
zdążyli podjąć jakąś decyzję i ruszyli za dziewczynką, szybko i bez
większego wysiłki się z nią zrównując. Sunny nie była nieśmiertelną nawet w najmniejszym
stopniu, dlatego w porównaniu z wampirem poruszała się komicznie
wolno i równie dobrze mogłaby po prostu stać w miejscu – efekt byłby
podobny.
Esme
puściła Carlisle’a przodem, decydując się opiekować Sunny i mimo protestów
dziecka, znów biorąc ją na ręce. Zachowując się tak, jakby dziewczynka nie
ważyła zupełnie nic, przyśpieszyła i wciąż mając w sobie siłę nowo
narodzonej, bez większego problemu dogoniła Carlisle’a, momentalnie się z nim
zrównując.
Wypadli na
główny plac przez który przechodzili, kiedy Isabeau prowadziła ich w stronę
domu swojej matki. Już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że panuje tam
małe zamieszanie i to z udziałem wyłącznie ludzi – Esme nie miała
większych problemów z rozróżnieniem bicia serc, pulsującej w żyłach
krwi i raz po raz nabieranego powietrza.
Dostrzegła
pięć osób, w tym jedną dziewczynę. To bez wątpienia ona musiała krzyczeć,
co nie było niczym dziwnym bacząc na to, co rozgrywało się na placu. Dziewczyna
leżała na ziemi w śniegu; dookoła niej rozrzucone były – o dziwo –
żywe kwiaty i coś, co chyba kiedyś było świecami, a teraz wyglądało
jak połamane kredki. Otaczało ją czterech, wyglądających na mniej więcej
osiemnaście czy dziewiętnaście lat chłopców – albo już raczej mężczyzn – jeden z nich
zaś wyglądał tak, jakby zamierzał dziewczynę uderzyć.
Nieznajoma
znów wydała z siebie okrzyk i skuliła się; jej napastnik jedynie
roześmiał się z pogardą.
– No
proszę, proszę. Aqua, już nie jesteś taka odważna ja w otoczeniu tych
swoich pijawek – zauważył złośliwie i znów się roześmiał. Jego towarzysze
zawtórowali mu. – Ostrzegałem cię, skarbie, że jeśli nie potrafisz zachowywać
się lojalnie, spotka cię kara. Sama nie wiesz, co przeszliśmy w ostatnim
czasie, bo tobie zachciało się być uczciwą i bratać się z wampirami –
dodał, słowo „uczciwą” wymawiając z wyraźnym sarkazmem. – Czemu by więc
twoich nowych przyjaciół nie nakarmić?
Coś nagle
zabłysło w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, chociaż Esme
potrzebowała dłuższej chwili na to, żeby to rozpoznać. Kiedy w końcu do
niej dotarło, że chłopak trzyma krótki, ale ostry nóż, ostrze już opadało,
będąc niepokojąco blisko nieosłoniętego niczym gardła dziewczyny.
– Och nie!
Och nie! – Sunny zaczęła zawodzić i Esme z niejakim szokiem
przypomniała sobie, że dziewczynka wciąż jest tuż obok niej. Musiała trzymać ją
za rękę, żeby dziecko przypadkiem nie zaczęło się wyrywać. – Nie, nie, nie…
Chciała coś
zrobić, ale chociaż poruszała się zdecydowanie szybciej od opadającego noża,
nie była w stanie się ruszyć, poza tym wciąż pilnowała Sunny. Jej zwykle
pojemny umysł i wyostrzone zmysły pierwszy raz ją zawiodły i czuła
się trochę tak, jakby sama była człowiekiem i ledwo nadążała nad biegiem
wydarzeń.
Nie
zorientowała się, kiedy Carlisle ruszył się z miejsca. Nagle po prostu
zmaterializował się przy niedoszłym mordercy, niemal w ostatniej chwili
chwytając go za rękę w której trzymał broń i wykręcając mu ją na
plecy. Zaskoczony chłopak zawył, ale chyba raczej ze wściekłości i zaskoczenia
niż bólu; nóż wyślizgnął mu się i obijając, zniknął gdzieś w ciemności,
co jednak nie powstrzymało jego właściciela od szarpania się i prób ataku.
Esme wiedziała,
że Carlisle nigdy by nikogo nie skrzywdził, jeśli nie musiał, dlatego wcale nie
zdziwiło jej, że wampir skupił się przede wszystkim na unieruchomieniu
napastnika, a nie na walce z nim. Wiedziała jednak, że gdyby zaszła
taka potrzeba, byłby w stanie walczyć, chociaż nigdy nie miała okazji tego
zobaczyć – bitwa z telepatami ich ominęła, wszystkim zaś musieli zająć się
Gabriel i Renesmee, uwięzieni w walącym się budynku.
Cokolwiek
chłopak z nożem mówił wcześniej o lojalności, najwyraźniej termin ten
był obcy jego towarzyszom, bo momentalnie cała trójka rzuciła się do ucieczki i zniknęła
gdzieś w cieniu. Odprowadził ich wzrokiem, klnąc pod nosem, po czym
spróbował się wyrwać. W końcu mu się udało albo to raczej Carlisle go
puścił – tak czy inaczej, chłopak odskoczył do tyłu i potknąwszy się o własne
nogi, wylądował na plecach. Zerwał się momentalnie i odbiegł na bezpieczną
odległość, chociaż musiał zdawać sobie sprawę, że to w przypadku wampirów
nie ma znaczenia – gdyby chcieli jego śmierci, już byłby martwy.
Kipiał ze
złości, ale nie najwyraźniej doszedł do wniosku, że najrozsądniej będzie się
oddali i przez moment chyba miał taki zamiar, wtedy jednak zauważył Sunny.
– Pogięło
cię? Co ty tam robisz, mała? – zawołał, ale poza tym nie przybliżył się,
jedynie na dziewczynkę patrząc. – Heath tyle razy ci mówił, żebyś była
ostrożna! – zawołał, wodząc wzrokiem to na Carlisle’a, to na Esme, zupełnie
jakby to oni planowali kogoś zabić, najprawdopodobniej właśnie Sunny.
– Jestem
ostrożna – zaprotestowała mała i chyba miała dodać coś jeszcze, ale
chłopak już odwrócił się na pięcie i zniknął gdzieś w ciemności.
Nikt nie
zamierzał pytać Sunny, kto to był i czy zna tych chłopaków. Cała uwaga
momentalnie skupiła się na skulonej na bruku dziewczynie – drobnej istocie o nietypowym
imieniu Aqua – której omal na ich oczach nie pokrojono. Carlisle momentalnie
przy niej przykucnął, Esme zaś po prostu patrzyła, bojąc się podejść bliżej, bo
chociaż nie czuła krwi, wolała nie ryzykować, gdyby jednak się okazało, że
dziewczyna jest ranna.
Aqua
uniosła głowę. Była drobna i podobnie jak Nessi sprawiała, że pragnęło się
nią zaopiekować, chociaż nie wyglądała przy tym na bezradną. Miała ładną,
okrągłą twarz i ciemne oczy, jej złociste włosy zaś spływały falami chyba
aż do samych ud. Esme chyba nigdy nie widziała tak długich włosów, które
falowały delikatnie przy każdym jej ruchu; zupełnie jak woda – paradoksalnie
jak „aqua”, bo to właśnie znaczyło jej imię.
Najbardziej
jednak poraziło Esme to, że Aqua była nie tylko drobna, ale i niezwykle urodziwa;
kiedy mogła się jej dokładniej przyjrzeć – słabe oświetlenie nie stanowiło
żadnego problemu dla wampirzych oczu – uświadomiła sobie, że nawet kiedy
dziewczyna wyglądała na wystraszoną, jednocześnie w jej wyglądzie było
coś, co dodawało jej zmysłowości. Może nie powinna się martwić, ale Aqua
najzwyczajniej w świecie była nie tylko ładna, ale z pewnością
pociągająca jak niejedna wampirzyca.
Być może
zaczynała popadać już w paranoję, ale mogłaby przysiąc, że Carlisle na
moment się zawahał, zanim zdecydował się odezwać.
– Nic ci
nie jest? – zapytał, próbując ocenić, czy dziewczyna nie potrzebuje pomocy,
chociaż wszystko wskazywało raczej na to, że jest co najwyżej poobijana i podrapana
z winy gwałtownego upadku.
Nie
odpowiedziała od razu, w pierwszej kolejności lustrując wzrokiem swoich
wybawców i dłuższą chwilę zatrzymując się na złocistych tęczówkach; w jej
własnych – brązowych – pojawił się cień ulgi.
– Nie –
westchnęła i nieco niezgrabnie spróbowała się podnieść. Wciąż była
roztrzęsiona, przez co zachwiała się i byłaby znów upadła, gdyby Carlisle
machinalnie jej nie podtrzymał. Nie było w tym niczego złego i Esme o tym
wiedziała, a jednak kiedy zobaczyła, że wampir ją dotknął, poczuła się
tak, jakby ktoś właśnie kopnął ją z całej siły w brzuch. – Dziękuję.
Ja… – zaczęła i urwała, zdezorientowana.
Esme
poczuła, że ktoś szarpnął ją za rękę. Otrząsnęła się i w końcu
oderwawszy wzrok od Carlisle’a i Aquy z roztargnieniem zerknęła na
Sunny, który nieświadomie cały czas trzymała mocno za rękę.
– Hej, to
boli – jęknęła dziewczynka, prawdopodobnie któryś raz z kolei, chociaż
wcześniej Esme nie słyszała jej protestów. Aż tak się zamyśliła, kiedy patrzyła
na jakże uroczą Aquę? – Zaraz urwiesz mi rękę! – poskarżyła się Sunny, co
prawda jak to dziecko wszystko wyolbrzymiając, ale Esme musiała przyznać, że
faktycznie coraz mocniej zaciskała palce na drobnym nadgarstku Sunny.
Speszona
pośpiesznie zwolniła uścisk, Sunny zaś odsunęła się o krok, żeby
rozprostować nieco zdrętwiałe palce. Esme otworzyła usta, żeby pośpiesznie małą
za wszystko przeprosić, zanim jednak zdążyła wydusić z siebie chociaż
słowo, Aqua znów zaczęła krzyczeć w znajomy już im spanikowany sposób.
Z tym, że
teraz w jej głosie pobrzmiewało przerażenie.
– O bogini,
za tobą! – zawołała; nie do końca było wiadomo do kogo skierowane jest jej
ostrzeżenie.
Esme
momentalnie chciała skierować wzrok ponownie na dziewczynę, w ostatniej
chwili jednak coś podkusiło ją, żeby obejrzeć się do tyłu. Przed oczami
śmignęła jej jakaś wysportowana, dobrze zbudowana sylwetka, momentalnie jednak
oślepiło ją ostre światło czegoś, co zidentyfikowała dopiero po chwili.
Poczuła
bliskość ciepła, a potem wszystko inne zniknęło i dookoła był już
tylko ogień.
Heath
Heath Marwin biegł pustą
ulicą, czujnie rozglądając się dookoła. Głupotą było gdziekolwiek poruszać się
po zmroku – nawet mając tę beznadziejną ochronę kogoś, kogo nie widział od
pięciu lat, odkąd jakaś beznadziejna wampirka czy inna zamieszkująca to miejsce
maszkara zlitowała się i postanowiła uratować jego i jego siostrę.
Ale nie mógł wrócić do bezpiecznej kryjówki, póki nie znajdzie Sunny – był za
nią odpowiedzialny, poza tym dziewczyna była jedyną osobą, którą kochał i o którą
się troszczył.
Sunny nie
raz biegała sama po lesie, chociaż zawsze kazał jej siedzieć w lesie i nie
wyściubiać nosa z kryjówki, czekając na jego powrót. Ale zawsze wracała
przed nim, dlatego teraz, kiedy jej nie spotkał a zaczynało się ściemniać,
nie pozostawało mu nic innego, jak małej poszukać. Obawiał się natrafić na
któregokolwiek z nieśmiertelnych – czy to wampira, czy wilkołaka – i to
nie tylko dlatego, że był jedynie marnym człowiekiem i niejako zwierzyną w tym
miejscu, ale z jeszcze jednego istotniejszego powodu.
Rozejrzał
się nerwowo po pustej, ciemniej uliczce, po czym mocniej ścisnął w trzonek
pochodni, którą niósł. Ogień był w tym miejscu zakazany dla ludzi, bo był
jedynym, czym można było unicestwić nieśmiertelnego; gdyby został przyłapany,
prawdopodobnie od razu by go zabili, ale przecież musiał mieć coś, czym mógłby
zapewnić sobie i Sunny bezpieczeństwo. Poza tym robiło się ciemno, a on
nie dysponował latarką, niebo zaś był zasnute chmurami i absolutnie
bezgwiezdne, przez co nie byłby w stanie zobaczyć niczego.
Dźwięk
kroków spowodował, że serce omal nie zatrzymało mu się w piersi – tym
bardziej, że zbliżająca się do niego osoba biegła. Dopiero po chwili
zorientował się, że gdyby to był wampir albo inna nadnaturalna istota,
prawdopodobnie nie tylko by jej nie usłyszał, ale również już byłby martwy.
Ktokolwiek
to był, musiał być człowiekiem, co jednak nie znaczyło, że przez to nie był
niebezpieczny. Heath nauczył się już, że w Mieście Nocy nigdy nie należy
czuć się pewnie, dlatego uniósł pochodnię i staną w pozycji bojowej,
gotów zaatakować każdego, kto wykazałby jakiekolwiek złe zamiary wobec niego.
Zil
wrzasnął i wyhamował w ostatniej chwili; nieco speszony Heath
pośpiesznie opuścił ręce.
– Oszalałeś?
– Chłopak spojrzał na niego spode łba i nieco teatralnym gestem przyłożył
sobie dłoń do serca. – Sterczysz tu sobie z pochodnią, a twoja siostra…
Heath nie
dał mu skończyć. Wzdrygnął się i trzymając pochodnię w jednej ręce,
skoczył do przodu i wolną dłonią chwycił Zila za ramię i lekko nim
potrząsnął.
– Moja
siostra? Gdzie jest Sunny? – zapytał zdenerwowanym głosem. – Wszędzie jej
szukam. Widziałeś ją? – dodał, wyrzucając z siebie kolejne zdania z prędkością
karabinu maszynowego.
Zil
odepchnął go niezbyt delikatnie, po czym odsunął się i machinalnie
przeczesał ciemne włosy palcami. Na jego niezbyt przystojnej, poszarzałej
twarzy pojawił się grymas niezadowolenia, w końcu jednak zdecydował się
odezwać:
– Może
najpierw przestań mną szarpać, Marwin – zaproponował poirytowany.
Heath miał
ochotę wywrócić oczami i jednak mu przyłożyć. Zil był dupkiem i wszyscy
doskonale o tym wiedzieli, ale jednocześnie był sprytny i jako jeden z nielicznych
ludzi zachował dość zdrowego rozsądku, żeby buntować się przed tym całym
bagnem, które w tym miejscu zgotowały im wampiry.
– Przepraszam
– mruknął, a właściwie warknął jedynie dla świętego spokoju. – Powiesz mi
teraz, gdzie jest Sunny? – zapytał już spokojniej, w duchu złoszcząc się
na samego siebie za to, że musi się przed kimkolwiek płaszczyć.
Jeśli
dorwie Sunny, po prostu ją za to zabije. Najpierw ją wycałuje i wyściska, a potem
najzwyczajniej w świecie zabije.
– Pewno, że
powiem, chociaż to ci się nie spodoba. – Zil się skrzywił. – Jakby to cię
interesowało, ledwo co uciekłem wampirowi. Jeden próbował mnie zabić, bo
chciałem nauczyć tę zdradliwą żmiję, Aquę…
Heath
machnął ręką.
– Sunny. Do
diabła z Aquą – ponaglił poirytowany, mocniej zaciskając dłoń na palącej
się pochodni.
Zil mruknął
coś pod nosem.
– Była z tymi
wampirami na placu i… – powiedział i chyba chciał
dodać coś jeszcze, ale Heath już go nie słuchał.
Najszybciej
jak się dało nie ryzykując, że ogień zgaśnie, ruszył biegiem w stronę
placu. Rozglądał się obserwując i próbując wypatrzeć w ciemności
cokolwiek, co mogłoby świadczyć o tym, że wspomniane przez Zila w wampiry
są w okolicy, ale nikogo nie zobaczył. Biegł więc dalej, skupiając się na
swoim celu i starając się stawiać stopy tak, żeby w biegu robić jak
najmniej hałasu i przypadkiem się nie zdradzić.
Chociaż
było to ryzykowne, wybrał najkrótszą drogę, która prowadziła do centrum miasta.
Chyba jedynie cudem nie spotkał na swojej drodze nikogo; być może Bóg – ten
prawdziwy, a nie wymyślony zabobon wampirów, ta cała Selene – miał go w opiece,
nawet jeśli Heath dawno przestał w niego wierzyć. Jeśli tak, zamierzał
kiedyś przy okazji podziękować, pod warunkiem, że jego siostra bezpiecznie
wróci z nim do kryjówki.
Protest
Sunny doszedł do niego nagle – nie był w stanie pomylić jej głosu z niczym
innym. Przyśpieszył jeszcze bardzie i nie dbając już o to, czy ktoś
go zobaczy, zdecydował się postawić na atak z zaskoczenia.
Wybiegł
wprost na plac i nie zastanawiając się nad tym co robi, zamachnął się
pochodnią i zaatakował pierwszą osobę, która znalazł się w zasięgu
jego wzroku.
A
przynajmniej miał taki zamiar, nagle bowiem wszystko potoczyło się
błyskawicznie…
*Frank Herbert, „Diuna”; cytat, który urzekł mnie od pierwszej chwili,
kiedy przeczytałam go w jednej książek z serii „Gone” Michaela
Granta, i który idealnie nadaje się do opisania stanu emocjonalnego
ludzkich mieszkańców Miasta Nocy.
Rozdział dla wszystkich, ale w szczególności dla Anji, która na każdym kroku utwierdza mnie w przekonaniu, że to co piszę ma sens ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję,
Nessa.
Dziękuje bardzo ;*
OdpowiedzUsuńpo prostu stwierdzam, że masz prawdziwy talent do pisania. nie jest to coś co zdarza się często więc tym bardziej powinno się to wykorzystywać. ;>
Anja
Trochę mnie ta Diuna zaskoczyła, jako że wydania doczekała się w bodajże 1965 roku, ale nie czepiam się - u mnie też można takie rzeczy znaleźć. Zwłaszcza że sama uwielbiam ten cytat - kiedyś miałam nawet jego wydruk powieszony nad łóżkiem. Przez ciebie mam ochotę na czytanie całej Sagi Diuny jeszcze raz :D
OdpowiedzUsuńFaktycznie, świetnie to pasuje. A to, że się daty nie zgadzają... Słowacki by to nazwał anachronizmem. Nie o to chodzi w literaturze, żeby się zgadzało ;* no cóż mogę rzec, wchodzimy w klimat :D
OdpowiedzUsuń