Esme
Sunny spała jak zabita. Esme
obserwowała ją w absolutnym milczeniu, wciąż odrobinę rozczulona, jak
zwykle zresztą, kiedy miała okazję obserwować albo zajmować się tym uroczym
dzieckiem. Mała zasnęła już kiedy wracali do rezydencji, wymęczona przede
wszystkim wyrywaniem się Carlisle’owi i płaczem, dlatego nawet nie
próbowali jej budzić. Nie przebrała się i wciąż miała na sobie błękitną
sukienkę od Isabeau, złociste włosy zaś tworzyły wokół jej głosy złocistą
aureolę, która jeszcze bardziej upodabniała Sunny do anioła czy równie uroczego
stworzenia z którym zawsze kojarzyła się Esme.
Wampirzyca
westchnęła i w końcu oderwała spojrzenie od dziecka. Gdyby nie uparła
się, żeby zanieść Sunny do swojego tymczasowego pokoju, prawdopodobnie
oszalałaby z samotności, miejsce to bowiem – wręcz komnata, co
nieprzyjemnie kojarzyło jej się z wizytą we Włoszech, chociaż Dimitr był
całkowitym przeciwieństwem Aro i jego braci – wydawało się jej
zdecydowanie zbyt duże i zimne dla jednej osoby.
No cóż,
jedynym plusem było to, że pokój przynajmniej sprawiał wrażenie jasnego. Raz
jeszcze zerknęła na pogrążoną we śnie Sunny, po czym ostrożnie wsunęła się za
jedną z zaciągniętych zasłon i wyślizgnęła się na balkon. Był środek,
nocy, ale na dworze było stosunkowo jasno, dzięki tysiącom srebrzystych gwiazd i ogromnemu,
jedynie w jednej czwartej przyciętemu z racji czasu, który minął po
pełni, księżycowi.
Jej skóra
dziwnie reagowała na światło księżyca. W słońcu lśniła niczym zdobiona
diamentami, teraz zaś jedynie połyskiwała subtelnie; w tym oświetleniu
wydawała się wręcz srebrna i Esme mogła się założyć, że teraz musiała
wyglądać niczym prawdziwa wampirzyca. Uśmiechnęła się na tę myśl, bo jeśli
komuś w tym momencie było dalej do łaknącego krwi potwora, to właśnie jej
– krew w żyłach Sunny chociażby zupełnie jej nie kusiła.
Oczywiście
nie mogła zapomnieć o tym, że już raz zabiła i w każdej chwili
mogła zrobić to znów, ale liczył się sam fakt tego, że w tej chwili była
swojej samokontroli absolutnie pewna. Poza tym gdyby była bezduszną istotą,
która występowała w tych wszystkich legendach, które od wieków
przekazywali sobie ludzie, chyba nie czułaby wyrzutów sumienia ani nie
próbowała walczyć ze swoją naturą, prawda?
Uniosła
głowę i skrzywiła się nieznacznie. W nocnym niebie było coś kojącego,
ale jak na złość częściowo przysłaniały je splątane gałęzie sędziwego dębu,
który rósł tuż przy rezydencji i prawie całkowicie ją przewyższał. Patrząc
na solidne drzewo, przypomniała sobie te wszystkie momenty, kiedy jako dziecko,
a później nastolatka, w jakimś stopniu uprzykrzała swojej matce
życie, nie zachowując się jak „dama” i non stop wspinając się gdzie tylko
się dało.
Aż się
uśmiechnęła, tym bardziej, że momentalnie jej myśli powędrowały do Carlisle’a i ich
pierwszego spotkania. Miała wtedy szesnaście lat i spadła z drzewa na
tyle nieszczęśliwie, że złamała nogę. Carlisle akurat wtedy zaczynał pracę w szpitalu
w Columbus – zastępował miejscowego lekarza, którego znała Esme – i się
nią zajmował. Starała nie dawać nic po sobie poznać, ale spotkanie z wampirem
wywarło na niej tak wielkie wrażenie, że przez długi okres nie była w stanie
sobie znaleźć partnera, podświadomie sugerując się tym, że żaden z nich
nawet w niewielkim stopniu nie przypominał widzianego jedynie raz doktora
Cullena.
Oczywiście
nikomu nie wspomniała nawet słowem o swoim zauroczeniu. Nikt by nie
zrozumiał, poza tym pewnie zostałaby dodatkowo wyśmiana i skarcona za to,
że podąża za mrzonkami. Jak można było się w kimkolwiek zakochać, widząc
go zaledwie raz? Dziecinne zauroczenie, nic więcej – a o takim trzeba
jak najszybciej zapomnieć i zająć się własnym życiem. Mogła sobie wręcz
wyobrazić, jak jej matka wypowiada te słowa, zupełnie jakby stała tuż obok niej
i jak zwykle dyrygowała jej, co powinna robić, żeby nie przynieść rodzinie
wstydu.
W końcu –
jakby nie patrzeć – Esme była na tyle „złą córką”, że ostatecznie to ojciec
musiał znaleźć dla niej męża. A kiedy Esme dla świętego spokoju zgodziła
się wyjść na Charlesa i rozpoczęło się prawdziwe piekło, matka w jakże
pomocny sposób kazała jej siedzieć cicho i być dobrą żoną. No cóż, teraz,
kiedy o tym myślała, dochodziła do wniosku, że „dobra żona” raczej nie
skoczyłaby z klifu po śmierci ukochanego dziecka, nie stała się wampirzycą
i nie była absolutnie zakochana w kimś, kto był równie nierealną
istotą, co teraz ona sama. Gdyby jej matka wiedziała, prawdopodobnie dostałaby
zawału – o ile oczywiście po prostu by Esme nie wyklęła. Swoją drogą,
chyba nawet chciałaby, żeby do tego doszło i jej rodzina wiedziała, że
dopiero wtedy, gdy zaczęła odpowiadać sama za siebie, stała się naprawdę
szczęśliwa.
Wciąż
skupiona na wspomnienia, pod wpływem impulsu wybiła się w górę i uchwyciła
jednej z bardziej solidnych gałęzi dębu, który przysłaniał jej niebo. Bez
większego problemu podciągnęła się i tak, jakby urodziła się właśnie po
to, żeby wpinać się po drzewach, dostała się na solidny konar, po czym bezpośrednio
z niego przeskoczyła na dach rezydencji.
Czyjaś dłoń
pochwyciła jej nadgarstek i pomogła podciągnąć się wyżej.
– Dobry
wieczór – padło gdzieś z góry i chociaż słabo znała ten głos –
słyszała go zaledwie jeden czy dwa razy – udało jej się rozpoznać głos
Michaela.
Pomógł jej
wejść na dach, po czym zaraz ją puścił i wygodnie rozdział się na dachu.
Srebrne refleksy tańczyły w jego czarnych, zaskakująco gęstych włosach,
intensywnie rubinowe tęczówki zaś uważnie obserwowały każdy jej ruch; bez
wątpienia musiał niedawno polować, chociaż nie miała pewności – po tym dziwnym
wampirze można było się spodziewać wszystkiego.
Nie dało
się ukryć, że na widok Michaela, jej martwe od kilku miesięcy serce omal nie
podeszło jej do gardła – i to nie tylko dlatego, że znajomy Isabeau był
niezwykle przystojny, nawet jak na nieśmiertelnego. Obawiała się raczej tego,
że skoro zdecydował się do nich pofatygować, może to oznaczać kłopoty – do tej
pory zawsze pojawiał się w takich właśnie momentach, chociażby wtedy, gdy
Renesmee omal nie zabiła człowieka albo po zdradzie Layli, kiedy wszystkie
tajemnice zaczęły wychodzić na jaw.
Momentalnie
pomyślała o chorych Nessie i Alessi, i właśnie z pogorszeniem
ich stanu skojarzyła sobie pojawienie się Michaela. W tym momencie nade
wszystko chciała się mylić.
– Ja… – Spojrzała
na wampira speszona. – Dziękuję, Michaelu – powiedziała w końcu, po czym
zapadła niezręczna cisza, bo nie odważyła się zadać mu żadnego pytania.
Westchnął i wywrócił
oczami, jakby czytał jej w myślach.
– Nie
jestem posłańcem ani wysłannikiem śmierci, więc przestań się patrzeć na mnie
tak, jakbym zaraz miał przyczynić się do tego, że z żalu skoczysz z tego
dachu – mruknął z nutą sarkazmu i znów westchnął.
Zmrużyła
oczy, zastanawiając się, czy celowo wspomniał o żalu i skokach z wysokości.
Jego słowa bynajmniej mu się nie spodobały.
– Nie
jestem desperatką – obruszyła się, chcąc jednocześnie zwrócić jego uwagę na to,
że niezbyt trafnie dobiera słowa.
Kolejny
uśmiech, tym razem pełen kpiny.
– Powiedziała
niedoszła samobójczyni – prychnął, po czym wbił wzrok w gwieździste niebo.
– Nie mnie kogokolwiek oceniać. Ja po prostu obserwuję – rzucił dość
tajemniczo.
Miała
ochotę zapytać go, co ma na myśli, ale dobrze wiedziała, że i tak by nie
odpowiedział, więc sobie darowała. Zaczynała żałować, że w ogóle zebrało
jej się na wspinaczka; obecność Michaela sprawiała, że czuła się równie
speszona, co czasami przy Carlisle'u, chociaż uczucie to trochę się różniło od
tego, którego doświadczała przy doktorze. W przypadku Michaela bynajmniej
nie chodziło to, że darzy go jakimkolwiek uczuciem – on po prostu sam w sobie
sprawiał, że w jego towarzystwie można było poczuć się niezręcznie, może
wręcz głupio.
Momentalnie
zapragnęła znów zeskoczyć na balkon i wrócić do pokoju, ale nie mogła się
do tego zmusić – gdyby zostawiła go bez powodu, tym samym udowodniłaby, że
wręcz się Michaela boi, a tego nie chciała – coś ją blokowało, chociaż
nigdy nie była dumna. Pozostawało jej czekać na przebudzenie Sunny albo jakiś
inny pretekst, a to mogło potrwać…
Albo
niekoniecznie.
– Esme? – Gdzieś
z dołu doszedł ją cichy szept Carlisle'a; on też nie chciał obudzić Sunny.
– Jesteś tutaj? – upewnił się.
Wahała się
nad odpowiedzią, ale Michael już niekoniecznie; jedynie wzruszył ramionami, po
czym lekko rzucił:
– Jesteśmy
na dachu.
Spojrzała
na niego z niejaką urazą. Może była przewrażliwiona, ale odniosła
wrażenie, że przesadnie zaakcentował „my”, jakby chcąc ich wszystkich podrażnić
i najwyraźniej świetnie się bawiąc. W tym momencie był trochę jak
Isabeau, lubujący się w sianiu zamętu i to właściwie bez powodu – co
najwyżej z nudów.
– Co
właściwie…? – Carlisle był co najmniej zdziwiony odpowiedzią i tym, że to
nie ona mu jej udzieliła, ale nie zastanawiał się długo. Kiedy bez większego
problemu dostał się na górę i znalazł się tuż obok niej, Esme zaczęła
dochodzić do wniosku, że zaczyna być zbyt tłoczno; jak zwykło się mawiać, troje
to już tłok… – Och, witaj Michaelu – rzucił z niejaką rezerwą, wyraźnie
zaskoczony widokiem wampira.
Jego
spojrzenie powędrowało najpierw na Michaela, a później na nią i jeden
z nielicznych razów miała prawdziwy problem ze stwierdzeniem, co doktor
właściwie sobie myśli. Zwykle w jego przypadku całkiem łatwo wychodziło
jej rozpoznawanie emocji, ale teraz – kiedy najbardziej jej na tym zależało –
absolutnie nie była wstanie.
W zasadnie
była zdecydowanie przeciwna emocji, ale pomyślała, że wyjątkowo mogłaby zrobić
wyjątek i zepchnąć przyjaciela Isabeau z dachu – to było raptem kilka
metrów, a nieśmiertelnemu nic nie mogło się stać, ale przynajmniej ona
poczułaby się lepiej.
– Czy coś
się stało? – zaniepokoił się nagle Carlisle, najwyraźniej dochodząc do tych
samych wniosków, co Esme na początku. – Jeśli… – zaczął.
Michael
wyglądał, jakby ledwo powstrzymywał się od grymasu.
– Na litość
bogini, czy za każdym razem, kiedy się pojawiam, musi znaczyć to, że świat się
kończy, a z założenia martwi jednak okazują się żywi? – żachnął się.
– I tak z gwoli ścisłości: nie, nie mam jak na razie żadnych
rewelacji. Lawrence gdzieś się zapodział, reszta rodziny liczebnie się nie
zmieniła, a słońce wciąż wstaje na wschodzie.
Carlisle
zignorował tę złośliwość, wyraźnie uspokojony. Nie zmieniało to faktu, że
chcieli jak najszybciej wrócić do domu i kontrolować sytuację, ale póki
mieli pewność, że nic się nie zmieniło, zwłoka była znośna.
– W takim
razie co tutaj robisz? – zapytał spokojnie, ale Esme nie mogła pozbyć się
wrażenia, że znów spojrzał na nią niepewnie.
Twarz
Michaela nagle rozjaśnił uśmiech.
– Oglądamy
gwiazdy, rozprawiamy o desperacji i rozważamy skoki z wysokości…
– odparł takim tonem, jakby mówił o pogodzie. Chociaż pytanie dotyczyło
jedynie jego, mimochodem przeszedł na liczbę mnogą i Esme zaczęła
dziękować opatrzności za to, że jako wampirzyca nigdy więcej się nie zarumieni.
– Hm, chociaż z drugiej strony zaczynam dochodzić do wniosku, że to raczej
monolog. Ona coś nie jest zbyt rozmowna, a szkoda – westchnął.
Carlisle
popatrzył na nią pytająco, więc jedynie wzruszyła ramionami. Na całe szczęście
musiał się zorientować, że najwyraźniej są co najwyżej obiektem żartu, bo już
nie czuła się, jakby przyłapywał ją na nieistniejącej zdradzie – o ile
oczywiście miała prawo się tak czuć, skoro oficjalnie wciąż nic sobie nie
zadeklarowali.
Zaczęła się
zastanawiać, czy Isabeau i Michael przypadkiem się nie zmówili. Czasami
miała wrażenie, że siostra Gabriela szuka jedynie powodu, żeby ich ku sobie
popchnąć, chociaż czasami jej metody były naprawdę dziwne. Chociażby próba
wywołania zazdrości wydawała się być jak najbardziej w stylu dziewczyny,
nawet jeśli Esme nie wyobrażała sobie, żeby Carlisle…
No cóż, jej
momentalnie zdarzało się być zazdrosną – chociażby wtedy, kiedy patrzyła na
Aquę – ale naprawdę nie pomyślałaby, żeby Carlisle…
– To
Isabeau cię wezwała? – zapytała, żeby zająć czymś myśli i pewne rzeczy
ustalić. Skupianie się na rozmowie wydawało się całkiem dobrą alternatywą.
Michael
zerknął na nią i uniósł obie brwi ku górze.
– Och,
jednak nie onieśmielam cię do tego stopnia, żebyś nie była w stanie mówić
– stwierdził z uśmiechem. – Nie. Niby dlaczego miałbym się stawić na jej
wezwanie po tym, jak ostatnio mnie potraktowała? – zapytał szczerze zdziwiony i nie
było żadnych wątpliwości co do tego, że w tym momencie nie kłamie.
Jego słowa
trochę ją zaniepokoiły, kiedy zaś spojrzała na Carlisle’a, zorientowała się, że
nie jest w tym uczuciu odosobniona. Wymienili krótkie spojrzenia, po czym
znów spojrzeli na odrobinę zdenerwowanego Michaela; po jego wyluzowanej pozie
nie było już nawet śladu, wampir zaś siedział wyprostowany niczym struna i spoglądał
na nich niemal gniewnie, chociaż jego złość była raczej wymierzona w nieobecną
Isabeau.
– Pokłóciliście
się z Beau? – upewnił się Carlisle. Mina Michaela była dostateczną
odpowiedzią i zdecydowanie nie wymagała komentarza. – Nie wspomniała nam o tym,
ale to już nawet mnie nie dziwi. Tak przy okazji, nie miałem szansy podziękować
za to, jak pomogłeś Nessie z Anną. Gdybyś nie zjawił się w porę,
prawdopodobnie wszyscy mielibyśmy kłopoty.
Zmiana
tematu była całkiem dobrym pomysłem, nawet jeśli Esme zdawała sobie sprawę z tego,
że sporo Carlisle’a kosztuje. Niechętnie wracał pamięcią do ostatniego
spotkania z Michaelem – swojego jedynego zresztą – kiedy to wampir
zmaterializował się na środku ich salonu akurat chwilę po tym, jak okazało się,
że Lawrence Cullen życie i swoi za wszystkimi złymi rzeczami, jakie działy
się w ostatnim czasie. Wydarzenia w Volterze też zresztą nie były
czymś, co wspominali chętnie, ale Michael przynajmniej trochę się uspokoił.
– Zrobiłem
co musiałem – odparł lakonicznie, przeciągając się odrobinę. – Mówiłem już
Isabeau nie raz, że nie ingeruję, jeśli nie ma po temu powodów. Wolno mi
obserwować, ale nie zmieniać przyszłość – przypomniał.
– A jednak
to zrobiłeś – zauważył przytomnie Carlisle. – Kiedy przeniosłeś Nessie, coś
musiało się zmienić – dodał.
Przez twarz
Michaela przemknął cień.
– Owszem. O tym
też wam nie powiedziała, co? – zauważył i roześmiał się nieco gorzko. – O tak,
jeśli ktoś jest najlepszym manipulantem i kłamcą, z pewnością musi
nosić nazwisko Licavoli – stwierdził.
Esme powoli
pokręciła głową, niedowierzając tego, co słyszy. Wiedziała, że Isabeau czasami
pewne rzeczy przemilczy, ale to chyba były zdecydowanie zbyt mocne słowa na
opisanie jej charakteru. Poza tym nie wyobrażała sobie, żeby po tym wszystkim
dziewczyna zdecydowała się przemilczeć przed nimi coś istotnego. Przeszłość
była jednym, ale ze słów Michaela wynikało, że mogło chodzić o coś więcej.
Spojrzała
na niego pytająco.
– Nie
bardzo rozumiem…
Jedno jego
ostre spojrzenie wystarczyło, żeby zamilkła. Chociaż na dachu nie było zbyt
wiele miejsca, przesunęła się nieznacznie w stronę Carlisle’a,
uświadamiając to sobie dopiero wtedy, kiedy przypadkiem ich uda otarły się o siebie.
Zerknęła na niego nieco speszona i chciała się odsunąć, ale ten w tym
samym momencie objął ją ramieniem i przyciągnął jeszcze bliżej siebie.
Michael
przyglądał im się w milczeniu.
– Może i lepiej
– stwierdził. – Może i lepiej, żebyście nie wiedzieli… O pewnych
sprawach czasami lepiej nigdy się nie dowiedzieć…
Przeciągnął
się ponownie, chociaż oczywiste było, że jako wampirowi nie może mu być
niewygodnie. Zanim którekolwiek z nich zdążyło o cokolwiek zapytać,
stanął na równe nogi i bez trudu chwyciwszy równowagę, spojrzał krótko na
usłane gwiazdami niebo.
– No cóż,
miło było, ale obowiązku wzywają – stwierdził spokojnie. – Nowonarodzone bywają
strasznie czasochłonne, a przy tym są niecierpliwe. Chyba sami o tym
coś wiecie – zauważył, zerkając na nich z ukosa.
A potem,
jakby było to czym najnaturalniejszym i spotykanym na co dzień, po prostu
zeskoczył z dachu. Esme wiedziała, że nic nie może sobie zrobić, poza tym
wcześniej sama wahała się nad zepchnięciem go, a jednak kiedy to zrobił,
wychyliła się do przodu, żeby się przekonać, czy wyjdzie z tego samo.
Oczywiście
wyszedł, nigdy bowiem nie dotknął nawet ziemi – po prostu rozpłynął się w powietrzu,
nagle wtapiając w otaczający wszystko mrok. Zniknął równie
niespodziewanie, co zazwyczaj się pojawiał i Esme miała niejasne wrażenie,
że kiedy znów przyjdzie, tym razem jednak będzie zwiastunem naprawdę poważnych
kłopotów.
Wyprostowała
się powoli, po czym niepewnie spojrzała na Carlisle’a. Wcześniej zachwycała się
swoją skórą, nietypowa w blasku księżyca, jeszcze lepiej jednak było
patrzeć się na kogoś innego – zwłaszcza kiedy coś się do niego czuło. A Carlisle
w tym oświetleniu wyglądał chyba jeszcze lepiej niż ona, tym bardziej przy
swoich złocistych włosach, które teraz wydawały jej się idealnie srebrne.
Michael
zniknął, więc miała okazję do tego, żeby się odsunąć – wcześniej zrobiłaby to
bez wahania – ale nagle doszła do wniosku, że ta bliskość jej odpowiada.
Więcej: że wciąż są trochę zbyt daleko, chociaż przecież ich twarze dzieliło
ich zaledwie pół metra i wciąż ocierali się o siebie. Było to ciekawe
doświadczenie, chociaż jak zwykle w takich momentach nie miała bladego
pojęcia, co powinna o tym wszystkim myśleć.
Milczeli,
ale to był inny rodzaj ciszy niż ta niezręczna, która zapadła, kiedy siedziała
speszona przy Michaelu, szukając wymówki do tego, żeby czym prędzej się
oddalić. Ta cisza była… przyjemna i jak najbardziej jej odpowiadała.
W
atmosferze coś się zmieniło, chociaż ciężko było jej sprecyzować co. Wiedziała
jedynie, że czuje się zaskakująco lekko i pewnie, kiedy zaś spojrzała na
Carlisle’a, mogłaby przysiąc, że on czuje to samo albo przynajmniej coś
podobnego. Była tego niemal pewna, chociaż przecież nie potrafiła czytać my w myślach;
chyba nawet by nie chciała, nawet jeśli w niektórych momentach telepatia
sporo by ułatwiała.
Nie musiała
jednak posiadać parapsychologicznych zdolności, żeby mieć pewność co do tego,
czego sama chce. Nagle wróciło do niej wspomnienie tego, jak kilka dni temu
(teraz, poznaczone wspomnieniami ciągnącej się grypy i wyprawy do tego
dziwnego miejsca, wydawało się to całą wiecznością) zostali sami w salonie.
Wtedy również w powietrzu było coś trudnego do zidentyfikowania, ale
zdecydowanie przyjemnego – i doprowadziło to do jednego z najwspanialszych
momentów, kiedy Carlisle w końcu ją pocałował.
Teraz sama
tego chciała, co ją zaskoczyło i jednocześnie sprawiło, że zapragnęła
roześmiać się na głos. Ledwo się powstrzymała, wiedziała jednak, że na jej
ustach błąka się delikatny uśmiech i że on go dostrzega; również się
uśmiechnął, chociaż nie miała pewności, czy potrafi stwierdzić, co wprawiło ją w tak
dobry nastrój.
To zresztą
nie miało w tym momencie żadnego znaczenia. Wahała się jeszcze przez
moment, po czym bardzo ostrożnie przysunęła się jeszcze bliżej, chociaż
wydawało się to trudne, skoro dzieliło ich tak niewiele. Spojrzał na nią
zaskoczony, ale ostatecznie nie zaprotestował; wręcz przeciwnie – nie była
pewna kiedy ani jak, ale nagle znalazła się u niego na kolanach. To było
dziwne, zwłaszcza przez wzgląd na miejsce w którym się znajdowali, ale nie
bała się, że spadnie; czuła się bezpieczna, co chyba nigdy nie zdarzało jej się
przy Charlesie i co jak najbardziej jej odpowiadało.
Teraz już
nie miała żadnych oporów przed tym, żeby spełnić swoją zachciankę. Rzadko
czegoś pragnęła tak mocno, ale tym razem chciała pocałunku i nie
zamierzała tego sobie odpuścić. Nie czekała, żeby się przekonać, czy podobnie
jak wtedy w salonie, Carlisle w końcu się zdecyduje – tym razem sama
to zrobiła, dając się ponieść wszystkim emocjom, które od jakiegoś czasu czuła.
A potem już
tylko całowali się i Esme mogła wprost stwierdzić, że wbrew wszystkiemu
jest naprawdę szczęśliwa.
hmmm ciekawe jak to będzie dalej ?
OdpowiedzUsuńmam nadzieję że następny będzie z perspektywy Isabeau.
Anja : *
Długo wyczekiwanego określania się w uczuciach ciąg dalszy :) Mam coraz mocniejsze wrażenie, że moim ulubionym bohaterem jest Michael. Ta jego złośliwość zakrawająca wręcz o okrucieństwo, ta aura potęgi... chyba jest najpodobniejszy do postaci, jakie sama kreuję.
OdpowiedzUsuńNo, jak już to przyznałam, to pewnie okaże się, że niedługo umiera xD
Oooooo w końcu <3 w sumie nic dziwnego, że im tyle zeszło. To musi być niesamowicie dziwne uczucie, wiedzieć, że będzie się z kimś. Nie wiadomo, co robic :D
OdpowiedzUsuń