13 marca 2013

Trzydzieści osiem

Isabeau
Isabeau nigdy nie miała problemu z przebywaniem w centrum uwagi – przynajmniej do momentu, kiedy znalazła się na samym środku zatłoczonego placu, pod obstrzałem spojrzeń rządnej krwi grupy wampirów, wilkołaków oraz hybryd, które oczekiwały, że za moment zgodzi się na dokonanie rzezi. Stojąc na niewielkim podwyższeniu, które zorganizował któryś z ludzi Dimitra albo Yves, czuła narastające napięcie i myślała jedynie o tym, że w tym momencie chciałaby być gdziekolwiek indziej, chociażby w swoim pokoju w Forks.
Heath stał kilka metrów od podwyższenia, również doskonale widoczny, a przy tym szczelnie otoczony przez wilkołaki. Sam Yves zdecydował się go pilnować, kiedy zaś zdarzało jej się zerknąć w stronę brata Sunny, wilkołak za każdym razem uśmiechał się w niepokojący sposób, zupełnie jakby zdawał sobie sprawę z tego, że Isabeau nie ma żadnej alternatywy, żeby uratować życie chłopaka. Zwykle wtedy unosiła dumnie podbródek i odwracała głowę, wbijając pewne spojrzenie w zebrany tłum; gra przychodziła jej łatwo, chociaż nie miała pewności, czy dla wszystkich jest wiarygodna.
Czekali, póki słońce całkiem nie zagóruje na niebie, chociaż dla Isabeau zdawało się nie mieć to żadnego sensu. Po co przeciągać coś, co za kwadrans czy pół godziny będzie równie trudne, co w tym momencie? Być może Dimitr próbował dać jej jeszcze chwilę czasu na ułożenie jakiegoś planu, ale przecież ona nie miała żadnego – myślała, że zdawał sobie z tego sprawę. Czuła, że zawiodła, co irytowało ja chyba bardziej niż bezsilność wobec własnych uczuć.
Poranek był chłodny, ale nie czuła zimna, nawet mając na sobie jedynie granatową niczym nocne niebo suknię, która nieznacznie zmieniała kolor w zależności od kąta padania światła i czasami przechodziła w ciemną zieleń. Zdecydowała się na nią, matka bowiem zawsze uczyła ja, że ktoś taki jak Isabeau musi nie tylko czuć się pewnie, ale i tak wyglądać. Suknia w jakimś stopniu dodawała jej pewności siebie i sprawiała, że wszyscy zebrani patrzyli na nią z większym szacunkiem, ale bynajmniej nie zmieniało to faktu, że sytuacja Heatha była beznadziejna.
Poczuła, że ktoś chwyta ją za ramię i odwróciła się, gotowa do słownej potyczki, ale to była jedynie Esme. Isabeau krótko obejrzała się za siebie – czuła się źle, mając za plecami cały tłum potencjalnych przeciwników i urodzonych łowców – po czym zeskoczyła z podwyższenia i pozwoliła, żeby wampirzyca odciągnęła ją na bok, gdzie stała wcześniej w towarzystwie Carlisle'a i Sunny.
Siostra Heatha w końcu jakoś uciekła z zasięgu rąk doktora i przytuliła się do biodra Isabeau, kiedy tylko miała po temu sposobność.
– Isabeau, och Isabeau... – jęknęła, wspinając się na palce, żeby sięgnąć wyżej i spróbować spojrzeć dziewczynie w oczy. Beau, niby to nieświadomie, unikała jej wzroku. – Ty go uratujesz. Prawda, że go uratujesz? Jesteś kapłanką, a przecież one maja wielką moc... – mówiła, a Isabeau wyjątkowo nie poczuła chęci, żeby zdenerwować się za to, jak Sunny ja nazwała.
Carlisle podszedł bliżej i spojrzał na Isabeau bezradnie.
– Tak jest od rana – wyjaśnił nieco już zmęczonym głosem. – Próbuje wyrywać się do Heatha albo cały czas mówi o tobie. Wierzy, że masz jakiś plan? – dodał i zabrzmiało to jak pytanie; zmierzył Isabeau wzrokiem, próbując zorientować się jaka jest sytuacja.
Mimochodem pomyślała, że do niego i Esme najwyraźniej bracia Pavarotti nie dotarli, żeby wspomnieć w jaki cudowny sposób szanowna kapłanka rozmyśla nad losami chłopca, którego życie jej powierzono. Swoja drogą, Isabeau zaczęła się zastanawiać, co ta dwójka robiła po północy, skoro wygadani Lucas i Matthew do nich nie dotarli.
– O, tak. Mam – mruknęła, nie patrząc na Sunny. – To będzie fascynujące, zaimprowizowane widowisko – powiedziała z naciskiem na przedostatnie słowo; Carlisle najwyraźniej zrozumiał, nawet jeśli Sunny ufała jej bezgranicznie.
Esme również zorientowała się, jak przedstawia się sytuacja. Spojrzała na Isabeau rozszerzonymi w geście niedowierzania, złocistymi oczami, po czym pokręciła głową.
– Przecież musi być jakiś sposób – wyszeptała gorączkowo, ściskając ramię Isabeau z taka siłą, że dziewczyna przez moment miała wrażenie, że zaraz połamie jej kości. – Nie możesz pozwolić, żeby go zabili bez powodu. Sama mogę poświadczyć, że przecież nic się nie stało i właściwie to była moja wina... – mówiła coraz szybciej, pilnując jednak, żeby żadne z wypowiedzianych słów nie dotarło do wtulonej w Isabeau Sunny.
Carlisle zaraz znalazł się przy wampirzycy i objął ją uspokajająco, tym samym dając Isabeau szansę na wyswobodzenie ramienia. Krótko poruszyła barkiem, żeby go rozruszać, po czym wręcz przepraszająco spojrzała na Cullenów.
– To są dzieci nocy, prawdziwi i bezwzględni mordercy – przypomniała, mimochodem oglądając się na zebrany tłum. Czuła, że zebrani się coraz bardziej zniecierpliwieni, a czas im się kończy. – Ich nie interesuje, jakie były motywy Heatha i czy ty mu wybaczyłaś – zwróciła się do Esme. – Liczy się sam fakt tego, że będą mogli się zabawić, a znienawidzony przez nich człowiek zginie. Tu nie ma czegoś takiego, jak sprawiedliwy proces, kiedy w grę wchodzą ludzie. Kara też nie będzie szybka, wręcz przeciwnie. – Westchnęła, po czym przytuliła Sunny tak, żeby niby to przypadkowo zasłonić jej uszy. – Urządzą sobie polowanie, podobne wręcz do jakiegoś turnieju. Dadzą mu dzień na to, żeby się ukrył, a o zmierzchu każdy, kto będzie chciał, wyruszy na łowy. Jeśli chłopak będzie miał szczęście, będzie w stanie ukrywać się przez kilka dni, ale w końcu ktoś go złapie. A wtedy będzie mógł go z czystym sumieniem zabić – zakończyła grobowym głosem, wbijając ponure spojrzenie w przestrzeń.
Esme przez moment po prostu wpatrywała się w nią z niedowierzaniem, po czym spróbowała coś zasugerować, nie zamierzając tak łatwo odpuścić:
– A gdybyś jednak pozwoliła, żeby… to go spotkało – zaczęła, ostrożnie dobierając słowa – i to my znaleźlibyśmy go pierwsi? Gdybyśmy powiedzieli, że nie zamierzamy go zabić? – nalegała, a sądząc po tonie, coraz bardziej przekonywała się do własnego pomysłu.
Isabeau roześmiała się gorzko, chociaż wcale nie było jej do śmiechu. Spojrzała Esme w oczy i stanowczo pokręciła głową.
– I co? I będziesz go chroniła? – zapytała nieco gniewnie, bo ta rozmowa zaczynała ją coraz bardziej nużyć. – Heath nie może opuścić miasta, więc nie ma sposobu, żeby go stąd wyrwać, jeśli sami nie chcemy wpakować się w kłopoty. Można co najwyżej zrobić tak, jak powiedziałaś i cały czas go pilnować, ale – bądźmy szczerzy – i tak jakoś go dorwą, a jeśli będą musieli, przy okazji ciebie zabiją. Nie potrafisz walczyć, więc przyjdzie im to z łatwością – rzuciła mimochodem, nie zważając na ostrzegawcze spojrzenie Carlisle’a i to, że najwyraźniej doktor ma teraz do niej żal za to, co powiedziała. Zauważyła, że wzmocnił wokół niej uścisk, ale nie zwróciła na to większej uwagi. – Zostaniesz tutaj? Będziesz go niańczyła i prowadziła za rączkę tak długo, aż oboje was zabiją? – zapytała. – Bo ja nie. Ja jeszcze dzisiaj wracam do domu, do brata, który właśnie traci wszystko to na czym mu zależy. Może wam udało się o tym zapomnieć, ale mnie ani odrobinę, chociaż bardzo bym chciała!
Wpatrywali się w nią oszołomieni, ale prawie nie zwracała na to uwagi. W tym momencie nie miała siły ani chęci, żeby delikatnie wprowadzać ich w okrutną politykę miasta. Mówiła prosto z mostu, hamując się jedynie ze względu na obecność Sunny. Właśnie wszystkich zawodziła, zwłaszcza tę małą, dlatego nie było sensu temu zaprzeczać.
Nie musiała patrzeć w niebo, żeby zdawać sobie sprawę z tego, że czas powoli jej się kończy. A jednak kiedy ponad szepty zebranych przebił się głos Yves’a, wzdrygnęła się i rozejrzała, jakby nagle obudziła się z głębokiego snu.
– Hej, kapłanko – zadrwił, odrobinę jedynie rozdrażniony zwłoką; jak nic miał być pierwszym z tych, którzy ruszą na łowy. – Długo jeszcze będziesz kazać nam wszystkich czekać? Niektórzy z nas mają obowiązki od których bynajmniej nie uciekają, kiedy mają po temu okazję – dodał, a w niej aż się zagotowało.
Miała ochotę podejść i przy wszystkich porządnie go uderzyć – i to nie tylko, żeby go spoliczkować, ale naprawdę przyłożyć, żeby złamać mu nos albo – co byłoby najlepsze – szczękę. Wszystko, byleby zetrzeć ten jego cholernie irytujący, arogancki uśmieszek, który…
– Isabeau… – Dimitr nagle znalazł się tuż przy niej. Kiedy usłyszała jego głos, momentalnie udało jej się opanować. – Yves Yves’em, ale ta cholera ma rację – zauważył, ujmując jej dłoń i mocno ją ściskając.
Westchnęła i bez słowa odsunęła od siebie Sunny, po czym – nie spojrzawszy nawet na Cullenów, a już tym bardziej w stronę Heatha – pozwoliła Dimitrowi zaprowadzić się wprost do podwyższenia. Wskoczył na nie zwinnie i pomógł jej wejść na platformę, chociaż doskonale poradziłaby sobie sama. Z powagą skinęła mu głową; z wprawą uniosła tren sukienki i korzystając z pomocy wampira, wspięła się na podwyższenie.
Dimitr puścił jej rękę i odsunął się, dobrze rozumiejąc, że Isabeau nie chce dawać innym powodów do plotek. Wciąż nie odpowiedziała na jego pytanie i podejrzewała, że gdzieś tam w głębi musiał podejrzewać, co zadecydowała albo zadecyduje. W tym momencie byli tymi, którymi być powinni – władcą i córką kapłanki – i to jej odpowiadało.
– Cicho! – zarządził Dimitr, podnosząc ton głosu o jakieś dwie oktawy. Wyszedł przed Isabeau, żeby być lepiej widocznym i zatrzymał się tuż przy krawędzi platformy. – Na litość bogini, zamknijcie się! – zagrzmiał i tym razem poskutkowało w pełni.
Jeśli chodziło o panowanie nad tłumem, przyszło mu to o tyle łatwo, że wszyscy niecierpliwie czekali aż coś zacznie się dziać, a Isabeau przemówi. Teraz niemal momentalnie zapanowała pełna napięcia cisza, podczas gdy dziesiątki par różnokolorowych oczu spoczęło na przyciągającym uwagę Dimitrze.
Zerknął krótko na Isabeau z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym znów się odezwał. Głos miał pewny i nieznoszący sprzeciwu; jak zawsze jego zdolności przywódcze zapewniały mu posłuszeństwo i szacunek, chociaż obojętnie jak bardzo by się starał, nie miał być w stanie ułatwić Isabeau zadania.
– Będę mówił krótko, bo moje decyzje i tak niczego tutaj nie zmienią. Jak wspomniałem wczoraj, to Isabeau podejmie decyzje, chłopak bowiem należy do niej. Oczywiście biorąc pod uwagę to, że kara musi być adekwatna do winy, więc nie macie co się obawiać, że ten człowiek odejdzie stąd bez jakichkolwiek konsekwencji – dodał pośpiesznie, bo kilka osób wyglądało tak, jakby zamierzało mu przerwać i zacząć się kłócić. – Proszę, Isabeau. – Skinął jej z szacunkiem głową, po czym bez pośpiechu wycofał się i stanąwszy gdzieś z boku, już po prostu obserwował.
Została sama na podwyższeniu, absolutnie zdezorientowana i niepewna tego, co powinna zrobić. Próbowała zachować beznamiętny wyraz twarzy i udawać, że całkowicie panuje nad sytuacją, ale to nagle okazało się niemożliwe – w jednej chwili wybuchło prawdziwe pandemonium, część zebranych bowiem zaczęła przekrzykiwać siebie nawzajem, zagłuszając wszystko inne i nie pozwalając jej zebrać myśli.
A wszystko zapoczątkował Yves.
– Do dzieła, kapłanko! – zawołał, bez pośpiechu przepychając się przez tłum i ostatecznie stając tuż przed podwyższeniem. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że przy tak wielkiej ilości nieśmiertelnych, nie musi osobiście pilnować Heatha. – Z pewnością znajdziesz doskonałe rozwiązanie. Jak mogłoby być inaczej, skoro ostatnimi czasy obracasz się w towarzystwie wampirów, które równie dobrze można by określić mianem ludzi – zakpił. – Zresztą zawsze można było na ciebie liczyć. Wszakże zniknęłaś zaledwie na czterysta lat.
Przez tłum przeszły szmery. Kilka osób mruknęło coś, ale nie była w stanie rozróżnić więcej, prócz pojedynczych słów. Udało jej się zrozumieć jedynie kilkukrotnie powtarzające się imiona Allegry, jej brata oraz jej własne.
– Bądźmy szczerzy, na co zasługuje ten chłopak? – zapytał Yves, najwyraźniej dopiero zaczynając się rozkręcać. – Zaatakował jednego z naszych. Mogło paść na kogokolwiek i gdyby pomoc przyszła o sekundę za późno, doszłoby do tragedii. Dlatego pytam raz jeszcze: na co zasługuje i po co urządzać tę farsę, skoro odpowiedź jest oczywista?! – zawołał, spoglądając na najbliżej stojących zebranych i oczekując od nich odpowiedzi.
Nagle nie było już istotne kto jest kim – wampiry, hybrydy, zmiennokształtni i wilkołaki chyba pierwszy raz się zjednoczyły, stanowczo stojąc po jednej stronie barykady. Kiwały głowami, potakiwały i wpatrywały się w Yves’a.
– Śmierć – padło gdzieś z tłumu. Isabeau nie była pewna, kto mówił – nie rozpoznawała głosu. – Co innego, jeśli nie śmierć?
– O, tak. Bo skąd pewność, że on nie zrobi tego ponownie i tym razem mu się nie uda? – Kolejny bezimienny oskarżyciel. – Jest taki jak matka. Dziewczyna też pewnie wyrośnie na buntowniczkę, więc może najlepiej zabić ich oboje – zaproponował, a Isabeau zmroziło.
Heath przynajmniej czymś zawinił. Zabicie małej Sunny jedynie dlatego, że tłum był w złym nastroju było zupełnie czymś innym.
Na szczęście tym razem Dimitr miał prawo głosu:
– Dziecko nic nie zrobiło. Nie o niej tu mowa – przypomniał lodowatym tonem, tym samym ostatecznie ucinając dyskusję, zanim więcej zebranych zdołałoby podchwycić taki pomysł rozwiązania problemu. – Poza tym to Isabeau decyduje, więc w końcu przymknijcie się, zanim się zdenerwuje – dodał rozdrażniony.
– Co nie zmienia faktu, Dimitrze, że nasze prawa są dość oczywiste – zauważył spokojnie Yves. – Po co bronić niedoszłego mordercy? – zapytał i po ciszy, która zapadła po tym pytaniu jasne się stało, że nie tylko on chce usłyszeć odpowiedź.
– W każdej sprawie mogą wystąpić okoliczności łagodzące – bąkną Dimitr, ale wcale nie brzmiał już tak pewnie, jak na początku.
Dyskusja rozpoczęła się na nowo, a Isabeau nie była w stanie zebrać własnych myśli. Od nadmiaru bodźców zaczynało kręcić jej się w głowie, chociaż równie dobrze mogło mieć to związek z tym, że nagle objawy ciążowe dały o sobie znać. To najmniej odpowiednia chwila, skarby, pomyślała spanikowana, mając nadzieję, że nagle nie zrobi jej się słabo albo nie dopadną ją mdłości; wolała nie musieć nagle uciec przez tłum gdzieś, gdzie będzie mogła spokojnie zwymiotować, bo wtedy Heath już z pewnością byłby zgubiony.
Z drugiej jednak strony, teraz też był.
Dobra bogini, nie mogła myśleć…
– Cisza! – wydarła się nagle, całkowicie tracąc nad sobą kontrolę. – W tej chwili się pozamykać albo zaraz sama was do tego zmuszę! – zagroziła, a jej słowa rozniosły się echem po całym placu, dodatkowo wzmocnione przez moc, która w jednej chwili wypełniła całe jej ciało.
W jednej chwili coś się zmieniło, tym razem jednak zupełnie nie miało związku z tym, że była wściekła i traciła nad sobą panowanie. To było coś, czego nie potrafiła nazwać i co nie pochodziło od niej. Nie miała pojęcia, gdzie to dziwne uczucie ma swoje źródło, ale w gruncie rzeczy nie obchodziło jej to, liczył się bowiem efekt, który przyniosło.
Cokolwiek to było, wypełniło ją całą i rozjaśniło jej w głowie. Aż westchnęła z ulgi, po czym pewnie spojrzała na tłum, który zamarł, przytłoczony jej wybuchem i po prostu patrzył, czekając. Zrobiła zdecydowany krok do przodu, stając tuż przy krawędzi i zupełnie nie obawiając się tego, że nagle straci równowagę i spadnie.
Odpowiednie słowa nagle pojawiły się w jej głowie, zupełnie jakby zawsze tam były i jedynie czekały aż je odnajdzie i zdecyduje się wypowiedzieć.
– Chcecie mojej decyzji, więc wam ją dam. I naprawdę nie interesuje mnie, czy będzie wam odpowiadać i ją zrozumiecie – wy po prostu macie ją uszanować – oznajmiła zdecydowanym tonem, który zdołał powstrzymać nawet tych najbardziej wygadanych przed protestami i przerywaniem jej wpół zdania. – Wciąż nazywacie mnie kapłanką, wręcz prosząc się o to, żebym nią była, więc teraz przemawiam do was jako taka. A skoro mówię ja, okażcie należny szacunek posłance bogini – zażądała.
Słowa po prostu płynęły, chociaż zupełnie nie miała nad nimi kontroli. Wypowiadała je, nie zastanawiając się zbytnio i po prostu czując, że to to, co w tym momencie powinna powiedzieć i zrobić. Nie musiała nawet krzyczeć, nagle bowiem zrobiło się tak cicho, że nawet gdyby szeptała, wszyscy usłyszeliby ją bez większego problemu.
Uśmiechnęła się, natchniona tą dziwną, wszechogarniającą siłą i związaną z nią całkowitą pewnością siebie. Zaczęła krążyć, pokonując spokojnym krokiem odcinek od jednej krawędzi do drugiej. Potrzebowała ruchu, zresztą jak zawsze, kiedy była zdenerwowana, przechodząc zaś przed wpatrzonym w nią tłumem, odważnie zerkała stojącym najbliżej w oczy.
Chyba dawno nie czuła się tak pewna siebie i swoich słów. Przed nimi stała prawdziwa Isabeau Licavoli, córka swojej matki i dziewczyna, która kiedyś mogłaby przejąć po niej profesję. Była i czuła się kapłanką, piękną i pożądaną, budzącą szacunek i nieznoszącą sprzeciwu.
Taka byłaby, gdyby pewne wydarzenia nie zmusiły jej do konieczności ucieczki przed przeznaczeniem.
Zaczerpnęła powietrza do płuc i mówiła dalej:
– Nie zamierzam pozwolić, żeby temu chłopakowi stała się krzywda – oznajmiła. Tym razem napotkała się z lekkim oporem, ale jedno spojrzenie błękitnych niczym zamarzająca woda oczu wystarczył, żeby znów zapanowała niczym niezmącona cisza. – Heath Marwin nie straci dzisiaj życia, bo ja tak mówię. Jak powiedział Dimitr, nie zostanie odejdzie stąd bez konsekwencji, ale to ja o nich zadecyduję i oczekuję, że wszyscy się do moich słów dostosują.
Poczuła się mile połechtana, kiedy krążąc widziała ich spojrzenia i miny. Zwłaszcza, kiedy patrzyła na kipiącego wzrokiem Yvesa, którego jednak emitująca z niej moc zmusiła do uległości. Coś w tonie jej głosu sprawiło, że wszyscy zamarli, posłusznie słuchając i po prostu wiedziała, że nawet kiedy tłum się rozejdzie, nikomu do głowy nawet nie przyjdzie, żeby spróbować sprzeciwić się jej decyzjom.
Nie, kiedy ona zadecydowała.
Ona, córka swojej matki – kapłanka, którą przecież tak bardzo pragnęli w niej widzieć.
Odetchnęła i odczekała moment, aż pełen sens jej słów dojdzie do wszystkich zgromadzonych, po czym odezwała się ponownie:
– W tym momencie oficjalnie wyrzekam się Heatha Marwina – oznajmiła spokojnie. Zatrzymała się, po czym obrzuciła krótkim spojrzeniem wszystkich zebranych. – Od tej chwili za niego nie odpowiadam. Już nie jestem jego opiekunką, ale – powiedziała z naciskiem – jednocześnie nie zamierzam pozostawić go samego sobie. Jeśli Dimitr pozwoli, chciałabym dać mu miesiąc ochrony ze strony dworu. Jedynie jeden miesiąc, żeby miał szansę znaleźć sobie innego opiekuna i spróbować odnaleźć się tutaj na nowo. – Odnalazła spojrzenie Dimitra i poczuła ulgę, kiedy zauważyła, że patrzy na nią jak oczarowany i się uśmiecha. – Oczywiście jeśli w tym okresie mu się tu nie uda, zrobicie z nim co chcecie – zakończyła, po czym po prostu zeskoczyła z podwyższenia i zaczęła przepychać się przez tłum.
Odsuwali się od niej, torując jej drogę i cały czas na nią patrząc – z szacunkiem, uznaniem, strachem, a czasami wręcz nienawiścią. Nikt jednak jej nie zatrzymał ani nawet nie próbował protestować. Posłuchali jej – znalazła rozwiązanie i naprawdę była z tego powodu z siebie dumna.
Wyminęła podwyższenie, po czym szybkim krokiem ruszyła w stronę Dimitra, Cullenów i Sunny, zamierzając jak najszybciej wrócić do rezydencji i zacząć przyszykowywać się do powrotu do Forks. Miała przed sobą jeszcze ciężkie pożegnanie i kolejną decyzję do podjęcia, dlatego musiała chwilę odpocząć i się do tego przygotować.
Otwierała właśnie usta, żeby coś powiedzieć, kiedy przez tłum przecisnęła się młoda dziewczyna i przypadkiem potrąciwszy Isabeau, opadła zmęczona tuż przed Dimitrem.
A potem, ledwo łapiąc oddech, wypowiedziała kilka słów, które w jednej chwili zmieniły wszystko:
– Ja… Dimitrze… Tiah… Ona… – Przez moment plątała się i mówiła bez ładu i składu, w końcu jednak udało jej się wysłowić: – Właśnie wracam ze świątyni. Ktoś zabił kapłankę.

2 komentarze:

  1. HMMM ciekawe kto ją zabił ? Tak myślę że to Drake w końcu dotarł do miasta i wszystko niszczy... Pewnie znowu przydłuży się powrót do domu ;<
    Pozdrawiam Anja : *

    OdpowiedzUsuń
  2. PolonistkaRoku3 lutego 2022 08:15

    Hmmm ciekawe, kto zabił?

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa