Isabeau
Bieg miał w sobie coś
kojącego. Isabeau przyspieszyła i zaraz zaklęła pod nosem, kiedy omal nie
zderzyła się z zamkniętą bramą. Złość i żal, które czuła i które
przywołały cień dawnego bólu, dały o sobie znać w postaci kolejnego
wybuchu mocy. Solidna brama chyba jedynie cudem utrzymała się na zawiasach,
kiedy uderzenie zniszczyło zamki i otworzyło ją na roścież.
Wypadła na
zewnątrz i bez zastanowienia – niemal instynktownie – ruszyła w kierunku
jedynego miejsca, które wydało jej się odpowiednie. Chyba dawno nie poruszała
się tak szybko; nawet dla zwykłego nieśmiertelnego musiała być jedynie smugą,
która z zawrotną prędkością pokonywała kolejne metry, coraz bardziej
oddalając się od Niebiańskiej Rezydencji.
Tak bardzo
zła...
Jak Dimitr
mógł jej to zrobić?! Dlaczego niby nie wspomniała nikomu ani słowa o Aldero
albo o tym, co się stało? Bo nie ufała im, jak to uroczo określił Carlisle
i to po tym wszystkim, co zrobiła; po tym jak została? Nie. Milczała, bo
sama chciała od tego uciec, a im mniej osób wiedział o jej
przeszłości, tym łatwiejsze miało to być.
Jedynymi
osobami, którym opowiedziała wszystko, byli oczywiście Gabriel i Layla.
Ale chyba nie było w tym nic dziwnego – oni mieli prawo wiedzieć, bo
przecież chodziło po części również o ich brata. To nic, że nie znali go,
że nie byli z nim związani i nie cierpieli nawet w jednej setnej
tak, jak ona – liczył się fakt, że to wciąż pozostawał ich przyrodni brat.
Isabeau
chciało się wyć. Pragnęła zatrzymać się i coś rozwalić, może nawet połamać
część tych drzew, które otaczały ją ze wszystkich stron. Wciąż czuła pulsowanie
mocy i ledwo utrzymywała ją w ryzach, dlatego była pewna, że
zniszczenie wszystkiego dookoła byłoby równie proste, co oddychanie. I nawet
jeśli miałaby później tego żałować, być może chociaż cień ulgi był wart
odrobiny wyrzutów sumienia. W końcu doprowadziła już bibliotekę Dimitra – wszystkie
te jego cenne książki – do ruiny, dlaczego więc nie mogła pozwolić sobie na
więcej?
Odpowiedź
była prosta – bo mimo wszystko nie taki był jej charakter. Podejrzewała, że
wybuchy złości mają swoje źródło gdzieś w szalejących hormonach, które
teraz w zawrotnym tempie wytwarzało jej szalejące z powodu
przystosowania do ciąży ciało. Oczywiście gdzieś tam w głębi jej
podświadomości kołatały się wypowiedziane przez Dimitra słowa, które tyczyły
się nagłego wzrostu agresji wśród nieśmiertelnych, doprowadzające
nieśmiertelnych do szaleństwa, ale za żadne skarby nie chciała wziąć tego pod
uwagę. W końcu ciąża to nie choroba, a zmiany nastrojów i nagły
wzrost mocy wydawały się tym normalniejsze, że podobnie w tym okresie
zachowywała się Renesmee.
Isabeau
zatrzymała się nagle, chociaż na moment będąc w stanie przestać zadręczać
się wszystkim tym, co bez ustanku zaprzątało jej umysł. Uniosła głowę i spojrzała
przed siebie – wprost na stromy klif, który od samego początku był jej celem.
Było to jedyne miejsce w okolicy Miasta Nocy, jakieś pół kilometra od
dworu; płaski, do tej pory pnący się lekko pod górę teren, raptownie
przechodził w uskok. Kiedy podeszłą bliżej, była w stanie zobaczyć
okazałe, głębokie jezioro, które w świetle nadchodzącego zmierzchu (było
dość wcześnie, ale zimną słońce zachodziło zdecydowanie zbyt wcześnie)
zaczynało przybierać kolor rozlanego atramentu.
Nie
odważyła się podejść bliżej niż do punktu oddalonego jakieś pięć metrów od
krawędzi przepaści. W tym momencie była tak wzburzona, że zupełnie nie
bała się śmierci, ale nie mogła zapomnieć, że teraz nie chodzi wyłącznie o jej
życie, ale i jej dzieci. Wątpiła co prawda, żeby jej wizja spełniła się w tym
momencie – i to z tak błahego powodu, jak na przykład potknięcie – ale
skoro miała zostać matką, musiała zachowywać się rozsądnie i najlepiej
dmuchać na zimne.
Odnalazła
wąską ścieżkę, którą pokonywała nie raz. Wiedziała, gdzie prowadzi ta droga – do
najważniejszego punktu zaraz po Niebiańskiej Rezydencji: do świątyni Selene.
Serce zabiło jej szybciej na samo wspomnienie niewielkiego, idealnie
kwadratowego budynku, gdzie wśród najcudowniejszych zdobień i złota,
znajdował się kamienny stół, niezależnie od pory roku obłożony wonnymi kwiatami
i zapalonymi świecami. Posąg, który znajdował się przed świątynią był
jeszcze bardziej żywy i piękniejszy od tego, który zdobił ogród przed
domem matki Isabeau.
Zastanowiła
się, czy po tym jak wyszła, Dimitr opowie Cullenom również o tym, kim
była. A może już to zrobił? Czemu by i nie, skoro już powiedział im o Aldero
– o tym, że straciła brata, swojego bliźniaka? To, czym zajmowała się
matka Isabeau i kim była ona sama (gdyby tylko zapragnęła, a kiedyś,
kiedy to jeszcze zdawało się mieć jakikolwiek sens, bardzo tego chciała), było
niczym w porównaniu z sekretem, którym stała się śmierć Aldero.
Isabeau
westchnęła i pomyślała o Allegrze i Selene. Chyba prawdą było
to, co mawiali ludzie – że każdy czuł potrzebę, żeby w coś wierzyć. Dzieci
nocy czciły boginię księżyca i jak w przypadku każdej religii, mieli
swoich przedstawicieli. Allegra była jednym z nich – była kapłanką. A po
niej miała przejąć to jej jedyna córka, wraz z całą wiedzą – nie tylko
dotyczącą Selene, ale i również zielarstwa oraz wszystkiego innego, co
przez wieki cenili nieśmiertelni. Chociaż wszystko poszło nie tak, a Isabeau
zrezygnowała z pełnienia jakiejkolwiek funkcji w społeczeństwie,
wciąż zachowywała należny szacunek i pozycję, którą zapewniał jej symbol
sierpa księżyca – najważniejszego po reprezentującej dwór róży.
Westchnęła i w końcu
stanęła przed świątynią. Spojrzała krótko na kwadratowy budynek, którego
wnętrze znała aż nazbyt dobrze – i które prawdopodobnie się przez ostatnie
cztery wieki niewiele zmieniło – po czym podeszła do marmurowego posągu bogini i usiadła
pod nim, nie zwracając uwagi na zalegający na ziemi śnieg. Oparła się o piedestał,
po czym uniosła głowę, wpatrując się wprost w poczerniałe i diametralnie
różne od tego w przedsionku rezydencji niebo; to prawdziwe zdawało się
odzwierciedlać jej nastrój, wszystko bowiem wskazywało na to, że w każdej
chwili znów może zacząć padać śnieg.
Lubiła
tutaj przychodzić, kiedy chciała pobyć sama, zdecydowanie bardziej jednak
preferowała to miejsce wiosną albo latem. Wtedy wszystko dookoła kwitło, a ją
– prócz kojącego wiatru – otaczały cudowne zapachy roślin, chociażby bzu czy
rosnącej w okolicy lawendy. Wtedy naprawdę był w stanie odciąć się od
wszelakich problemów.
Ale teraz
też było dobrze. Kiedy zamknęła oczy i spróbowała wyciszyć myśli, przez kilka
chwil była niemal całkowicie pewna, że jej się to uda. Przynajmniej do momentu,
w którym nie usłyszała cichych, niemal bezszelestnych kroków.
Mimo upływu
lat, rozpoznała je.
– Dlaczego
wcale mnie dziwi mnie to, że po tak długim okresie znajduję cię tutaj,
kapłanko? – zapytał spokojnie kobiecy głos, melodyjny i kojący.
Nie musiała
otwierać oczu, żeby wiedzieć, kto przy niej stoi.
– Nie
nazywaj mnie tak – zdenerwowała się, po czym niechętnie uniosła powieki i spojrzała
na stojącą przy niej wampirzycę. – Tiah, proszę – dodała po chwili, próbując
zapanować nad emocjami.
Kobieta
była smukła i piękna, jak każda wampirzyca. Z wyglądu musiała mieć
nie więcej niż trzydzieści lat, Isabeau jednak wiedziała, że jest zdecydowanie
starsza. Pociemniałe z głodu a może zmartwienia oczy wpatrywały się w nią
intensywnie, twarz nieśmiertelnej zaś otaczała aureola kruczoczarnych loków,
sięgającej jej niemal do pasa. Skórę miała idealnie bladą i mocno
kontrastującą z ciemnymi włosami, to jednak sprawiało, że wyglądała
jeszcze piękniej i bardziej poważnie.
Wyraz jej
twarzy nie zdradzał niczego. Tiah była absolutnie opanowana, cała zaś jej
postawa wzbudzała szacunek. Isabeau znała ją; była to najważniejsza zaraz po
Allegrze kapłanka i jednocześnie jej przyjaciółka – o ile oczywiście
zdystansowana Allegra traktowała kogokolwiek jak przyjaciela. Poza tym jedna z nauczycielek
Isabeau, która pomagała jej się przygotować do stania się kolejną służebnicą
Selene, kiedy to pragnienie miało jeszcze jakikolwiek sens.
Tiah miała
swoistą zdolność do pojawiania się akurat wtedy, kiedy Isabeau potrzebowała
samotności. Irytowało ją to, nawet jeśli czasami wypadało, żeby wampirzyca
przywołała ją do pionu i zmusiła do działania, zamiast użalania się nad
sobą. Teraz jednak Isabeau naprawdę marzyła o tym, żeby zostać samą, nie
była więc w stanie wykrzesać ani odrobiny entuzjazmu na widok
nieśmiertelnej.
– Dlaczego?
– Chociaż Isabeau całą sobą dawała znać, że nie jest w nastroju do rozmów,
Tiah oczywiście to zignorowała. – Nie ma chyba niczego złego w nazywaniu
rzeczy i ludzi po imieniu. Gdyby każdy tak robił, świat zdecydowanie byłby
prostszy – zauważyła inteligentnie, taktownie udając, że nie widzi, że Isabeau
najchętniej wywróciłaby oczami.
– Nie byłam
i nie będę kapłanką. Przerabiałyśmy to cztery wieki temu i jak na
razie nic się nie zmieniło – przypomniała chłodno.
Znów
poczuła narastającą złość, ale tym razem udało jej się nad nią zapanować. Nie
mogła pozwolić sobie na chwilę dekoncentracji, bo jeszcze byłaby zdolna znów
wywołać trzęsienie ziemi albo nawet coś zdecydowanie gorszego.
Nawet jeśli
Tiah cokolwiek zauważyła, wciąż udawała, że niczego niepokojącego nie
dostrzega; zresztą jako wampirzyca raczej nie musiała się martwić, że skrzywdzi
ją cokolwiek prócz ognia.
– Och, ależ
oczywiście, że jesteś. Odeszłaś, ale co to właściwie zmienia? – zapytała,
wzruszając ramionami. – Gdybyś naprawdę nie chciała być tym, kim jesteś, nie
przyszłabyś tutaj z problemem – stwierdziła.
Isabeau
spojrzała na nią niemal wyzywająco.
– A kto
powiedział, że mam jakiś problem? – zapytała zbyt ostro i zbyt szybko,
żeby kłamstwo zabrzmiało wiarygodnie. Zresztą nie było po prostu sposobu na to,
żeby oszukać Tiah i zdążyła się o tym przekonać.
– A nie
masz? – Wampirzyca spojrzała na nią z powątpieniem. – Beau, znam cię odkąd
byłaś dzieckiem. A teraz całą sobą aż krzyczysz, że masz z czymś
problem – powiedziała po prostu, wzruszając ramionami.
Drgnęła,
kiedy usłyszała przezwisko, którym do tej pory posługiwało się jedynie jej
rodzeństwo i sporadycznie Cullenowie. Zdążyła już pogodzić się z tym,
że prawdopodobnie nigdy więcej Tiah nie zobaczy, dlatego w jej
towarzystwie czuła się teraz co najmniej nieswojo. Znów zapragnęła zerwać się
na równe nogi i zacząć biec, chociaż jednocześnie nie widziała w tym
żadnego sensu.
Zrobiła
więc to, co robiła zawsze, kiedy ktoś ją denerwował albo chciała zakończyć
rozmowę – najzwyczajniej w świecie zaczęła wampirzycę ignorować. Przyszło
jej to ławo, bo zdążyła przez wieki wyrobić w sobie zdolność skupiania
uwagi na innych rzeczach, nawet tych najbardziej błahych. Jednym, czego
nauczyła ją matka i śmierć brata, była umiejętność ukrywania emocji, którą
teraz postanowiła wykorzystać.
Tiah
patrzyła na nią przez kilka sekund, po czym wzruszyła ramionami. Isabeau ledwo
powstrzymała tryumfalny uśmiech, kiedy zorientowała się, że wampirzyca
najprawdopodobniej w końcu odejdzie.
– Zaglądam
na jego grób regularnie – rzuciła jeszcze, a Isabeau omal serce nie
stanęło. – Kiedy umarł, położyłaś na jego grobie niemal idealnie czarną różę,
mylę się? Black Magic – westchnęła z rozmarzeniem. – Nie wiem, czy to ma
dla ciebie znaczenie, ale udało mi się zdobyć sadzonkę. Rośnie tuż obok jego… –
urwał w porę. – Zimą co prawda nie rosną, ale latem… – Znów tylko
wzruszyła ramionami, po czym zaplotła ręce za plecami i bez pośpiechu
ruszyła w stronę świątyni.
Isabeau
wpatrywała się w nią, chcąc przekonać się, że wampirzyca nagle nie
rozmyśli się i nie wróci. Uparcie próbowała nie dopuścić do podświadomości
wspomnienia o Aldero, zwłaszcza o wspomnianym grobie i czarnych
różach, chociaż wcale nie było to takie łatwe. Przeklęta Tiah! Że też akurat
teraz musiała o tym mówić…
Nie dało
się jednak ukryć, że jej gest był jakby nie patrzeć wspaniały. Aldero zawsze
pragnął zobaczyć czarną różę – nie sztucznie barwioną, ale prawdziwą.
Wiedziała, że taka nie istnieje, dlatego z bratem szukali takiej rośliny,
której kolor byłby najbardziej zbliżony do czerni. Black Magic była prawdziwym ewenementem i Isabeau po prostu
czuła, że to ten kwiat powinien znaleźć się na grobie Aldero, kiedy…
Łzy jak na
zawołanie napłynęły jej do oczu i musiała zagryźć wargę aż do krwi, żeby
nie pozwolić im popłynąć. Już dawno minął okres, kiedy płakała na samo
wspomnienie o Aldero; wtedy ból był tak ogromny, że nie była w stanie
nawet złapać oddechy, nie wspominając już o normalnym funkcjonowaniu. Z czasem
jednak nauczyła się to znosić i teraz potrafiła nawet zapomnieć o ciągłym
cierpieniu, nawet jeśli to zawsze było obecne.
Jednak
powrót do Miasta Nocy wszystko zmienił. W tym miejscu każdy zakamarek
wydawał się być wręcz przesycony wspomnieniami i mimo starań, Isabeau
coraz trudniej było zapanować nad emocjami. Tym bardziej cieszyła się, że już
następnego dnia miała w końcu na dobre się z tego miejsca wynieść,
nawet jeśli w jakimś stopniu tęskniła za miejscem, które przez długi okres
czasu nazywała domem i za… Dimitrem.
Nie mogła o tym
myśleć.
Powoli
podniosła się i otrzepawszy ubranie ze śniegu, niechętnie doszła do
wniosku, że najwyższa pora wracać. Isabeau nie należała do osób, które się
ukrywają, a skoro już się uspokoiła, musiała wrócić do rezydencji. Miała
jedynie nadzieję, że po drodze nie natknie się na Dimitra albo doktora i jego
partnerkę, bo wtedy naprawdę nie ręczyłaby za siebie, a zależało jej na
tym, żeby w najbliższym czasie niczego nie zniszczyć.
Machinalnie
pogłaskała powiększony brzuch i jakoś udało jej się wysilić na uśmiech.
Wystarczyła do tego jedna jedyna myśl, ograniczająca się do dwóch prostych
słów: moje dzieci. Bliźnięta były chyba jedynymi żywymi istotami, których
obecność nie sprawiała jej przykrości, a wręcz napawała czymś, co można by
wręcz uznać za euforię.
Ruszyła
szybkim, ale wciąż ludzkim krokiem, w stronę ścieżki, która prowadziła na
klif; to była najkrótsza droga do Niebiańskiej Rezydencji i nawet jeśli
nie śpieszyło jej się do tego miejsca, zamierzała wrócić przed zmrokiem. Już
teraz robiło się ciemno, dlatego nie miała zbyt wiele czasu, skoro zamierzała
obrać ludzie spacerowe tempo.
Nie uszła
nawet kilku kroków, kiedy wszystko potoczyło się błyskawicznie. Wizja uderzyła w nią
z siłą rozpędzonego pociągu, dosłownie zwalając z nóg. Poczuła, że
upada na kolana i chwyta się za głowę, porażona pojawieniem się widzenia
bez jakiegokolwiek wcześniejszego ostrzeżenia, ale to nie miało żadnego
znaczenia – liczyły się jedynie obrazy, które nagle wypełniły jej głowę i które
wkrótce miały stać się rzeczywistością.
Poczuła
pulsującą złość, ale ta nie należała do niej. Nie była pewna czyimi oczami
obserwuje całą scenę, ale to również nie było istotne. Wszelakie bodźce
przysłaniała złość i determinacja, żeby… zabić? Chronić, chronić… Tak,
musiała kogoś chronić. Kogoś, kto był dla niej bardzo ważny – jedyna osoba,
którą kochała i która miała dla niej jakiekolwiek znaczenie. Mogła ją
stracić, jeśli czegoś zaraz nie zrobi.
Dookoła
było ciemno, ale widziała doskonale. W ręku ściskała zapaloną pochodnię;
płomienie raz po raz strzelały w górę i czuła na twarzy ciepło ognia.
Nie bała się, że się poparzy, to zresztą nie miało żadnego znaczenia – liczył
się cel, który miała i który za wszelką cenę zamierzała wypełnić. Szła
szybkim krokiem, ledwo powstrzymując się od biegu. Obserwowała, ale była tak
rozproszona, że nie skupiała się na żadnym konkretnym szczególe, wszystko
zresztą było poza zasięgiem światła rzucanego przez latarnię.
Wiedziała,
że jej cel gdzieś tutaj był – musiała jedynie cierpliwie szukać, żeby być w stanie
go odnaleźć. Teraz już biegła, ale na tyle cicho, że nikt nie powinien być w stanie
jej usłyszeć. A nawet jeśli – wampirów nie dało się oszukać – miała
przynajmniej nadzieję, że nikt nie skojarzy jej szybkich kroków z potencjalnym
zagrożeniem. Była słaba, jak na marnego człowieka przystało, dlatego jedynie
działanie z zaskoczenia i spryt mogły przynieść jakikolwiek efekt. A ona
nie brała pod uwagi tego, że cokolwiek się nie uda.
Wtedy ich
zobaczyła. Przyśpieszyła i zamachnąwszy się pochodnią, zaatakowała bez
większego zastanowienia…
Isabeau
nagle wróciła do siebie, oszołomiona i drżąca. Leżała twarzą do ziemi,
zaraz jednak pośpiesznie podparła się na łokciach. Kręciło jej się w głowie,
żołądek zaś dosłownie podchodził jej do gardła, co nigdy wcześniej nie zdarzało
się, kiedy doświadczała wizji. Nie miała pojęcia, co o tym myśleć, teraz
zresztą liczyło się coś zupełnie innego.
Pomyliła
się.
Esme nie
miała wcale zginąć z rąk Layli, kiedy ta spotkała Carlisle’a w lesie.
Wizja miała
spełnić się dopiero teraz, napastnikiem zaś był ktoś zupełnie inny i całkowicie
niepozorny.
Chociaż
wciąż ledwo łapała oddech i musiała walczyć z mdłościami, zerwała się
na równe nogi i najszybciej jak potrafiła, ruszyła biegiem w stronę
centrum miasta.
Lilianne
Jęknęła, kiedy
wylądowała plecami na podłodze. Drake stał nad nią, spoglądając weń pogardliwie
i będąc coraz bliższym wybuchu. Gniew malował się na jego przystojnej
twarzy, ciemne oczy zaś błyszczały w taki sposób, że nie było niczego
dziwnego w tym, że wszyscy cofali się przed nim w popłochu.
Znów
wściekle zamachnął się w stronę Lilly, a ta skuliła się, próbując
uniknąć ciosu; jego ręka w ostatniej chwili się wycofała, mężczyzna zaś
przykucnął przy obolałej dziewczynie, po czym ujął ją pod brodę i zmusił
żeby na niego spojrzała.
– Lilianne
– odezwał się niemal łagodnie – przecież wcale nie musimy się bawić w ten
sposób. Kiedyś byliśmy po jednej stronie i sama musisz przyznać, że
całkiem dobrze się dogadywaliśmy – przypomniał jej.
Lilly
pomyślała, że to zdecydowanie zbyt przesadne słowa, jeśli chciał opisać ich
relacje. Ciężko było mówić o dobrych stosunkach, kiedy on wydawał jej
rozkazy, które posłusznie wykonywała i kiedy Drake nie przepadał za nią,
bo cały czas rywalizował z Taylor o pozycję i uznanie w oczach
Lawrence’a.
Taylor, jej
siostra…
Chyba
jedynie z obawy przed daniem nieśmiertelnemu satysfakcji, udało jej się
powstrzymać łzy.
Drake wciąż
się jej przyglądał.
– Dobrze,
więc jeszcze raz – zaczął cierpliwie, chociaż sporo musiało go to kosztować. –
Gdzie byłaś? Czuję na tobie zapach Isabeau i tych cholernie irytujących
wampirów, dlatego nie wmawiaj mi, że przez cały czas siedziałaś gdzieś,
odbywając żałobę – zażądał z wyraźną nutą groźny w głosie.
– Mówiłam
już, że… – zaczęła Lilianne.
Uderzył ją w twarz.
To nie był zwyczajny policzek, a prawdziwy silny cios, który sprawił, że
odleciała na kilka metrów i dodatkowo uderzyła głową w ścianę. Przed
oczami zatańczyły jej ciemne plamy, ale nie straciła przytomności.
– Przecież
prosiłem cię, żebyś nie kłamała! – zdenerwował się Drake; jedyne okno w niewielkiej
sypialni rozpadło się z trzaskiem.
Skąd mogła
wiedzieć, że kiedy wróci po przeniesieniu Isabeau i Cullenów w okolice
Miasta Nocy, zastanie Drake’a we własnym domu? Była głupia, kiedy sądziła, że
Devile pozwoli jej tak po prostu odejść – miała zbyt przydatne zdolności, żeby
zrezygnował z nakłonienia jej do pomocy. I jak na złość, musiał
wyczuć na niej zapach Isabeau.
Obiecała
sobie, że będzie ją chronić, ale teraz powoli jej wewnętrzny opór pękał. Drake
Devile był szalony i przekonała się o tym już dawno, nie doceniła
jednak tego, jak bardzo jest przy tym okrutny.
Oszołomiona,
spróbowała się zdematerializować i przenieść gdzieś daleko, ale napotkała
się z tym samym wewnętrznym oporem, co wcześniej. Nie wiedziała skąd brała
się ta bezsilność, ale podejrzewała, że Drake musiał zabezpieczyć jej małe
mieszkanko srebrem, żeby jej dar okazał się bezużyteczny.
Drake znów
znalazł się przy niej.
– Zapytam
jeszcze raz… – oznajmił, tym razem nawet nie próbując sprawiać pozorów tego, że
da się z nim załatwić cokolwiek polubownie. – Jeśli odmówisz, wyciągnę to
wspomnienie siłą. I przysięgam, że postaram się, żeby bolało – zagroził.
Wiedziała,
że nie żartuje, jeśli zaś chodziło o zadawanie cierpienia, zdążyła się już
przekonać, że jest w tym znakomity. Spojrzała na niego w nienawistny
sposób, ale nie zaprotestowała – jej wewnętrzny opór zniknął.
– Kapłanka
poprosiła mnie, żebym przeniosła ją i jej znajomych do Miasta Nocy. Więcej
nie wiem. Na litość bogini, przysięgam, że nic więcej nie wiem! – zawołała
niemal błagalnie, przygotowując się na pierwsze uderzenie bólu.
Ale to nie
nadeszło, Drake za to uśmiechnął się niemal w przyjazny sposób.
– Sama
widzisz, że to nie takie trudne – powiedział z kpiną, po czym podniósł
się. Jedno jego szarpnięcie wystarczyło, żeby i Lilianne zmuszona była
stanąć na nogi. – No, ruszaj się królewno. Nie mamy całej wieczności, a chyba
najwyższa pora odwiedzić stare śmieci…
Ślicznie piszesz , na prawdę ;>
OdpowiedzUsuńDomyślam się że Drake przyjdzie się spotkać z Isabeau.
Pozdrawiam Anja ;*
Oj, gdyby ktoś zniszczył moją bibliotekę to nie wiem, czy istniałaby jakaś szansa na wybaczenie...
OdpowiedzUsuń