Heath
Heath był blisko – i dosłownie
w ostatniej chwili wszystko poszło nie tak. Wrażenie było takie, jakby
czyjaś silna dłoń zacisnęła się na jego gardle i szarpnięciem odciągnęła
go do tyłu. Pochodnia wypadła mu z rąk i zgasła, zanim zdążyłaby
dotknąć ziemi, chociaż teoretycznie nie powinno być to możliwe. Podobnie
zresztą jak to, że grunt nagle uciekł mu pod stopami i poczuł, że odrywa
się od ziemi, trzymany przez jakaś nadnaturalna siłę, która dosłownie go
dusiła.
Niewidzialne
palce zaciskały się na jego szyi i chociaż szarpał się, próbując krzyczeć,
walczyć i wierzgać nogami w powietrzu, za nic w świecie nie był w stanie
się uwolnić. Usłyszał, że ktoś krzyczy i raz po raz powtarza jego imię i z opóźnieniem
rozpoznał głos Sunny, akurat chwilę przed tym, jak tajemnicza siła cisnęła nim w ścianę
pobliskiego budynku. Siła uderzenia sprawiła, że powietrze momentalnie uciekło z jego
płuc i przez moment miał wrażenie, że popękały mu wszystkie kości.
Teraz Sunny
już zawodziła na cały głos i musiał przyznać, że jak na dziecko, ma
całkiem sporo siły. Zobaczył ją jak biegnie, raz po raz potykając się o tren
nieco przydługiej, błękitnej sukienki. Nie miał pojęcia skąd ją wzięła i czy
przypadkiem nie ma przywidzeń, jego siostra jednak nagle wydała mu się
prawdziwym aniołem – złotowłosa i piękna, a do tego absolutnie
niewinna.
– Heath!
Heath... – zawodziła, a potem wpadła mu w ramiona, naruszając już i tak
poobijane żebra. Był zbyt oszołomiony, żeby ją przytulić, ale również jej nie
odepchnął, dochodząc do wniosku, że to przyjemny ból. Przynajmniej miał
pewność, że Sunny jest cała. – Och nie, och... Co ty zrobiłeś? Dlaczego to
zrobiłeś? – powtarzała niczym w transie, mocząc mu koszulę łzami.
Co
zrobiłem?, pomyślał z nutką sarkazmu, którego nauczył się od Zila. W tym
miejscu można był albo rozpaczać, albo być sarkastycznym – jeśli oczywiście nie
było się Sunny. Przecież
się nie udało, dodał z goryczą, w ciemności dostrzegając, że jego
niedoszłej ofierze nic się nie stało; wampirzyca wciąż wyglądała na
oszołomioną, chociaż może brało się to stąd, że jej złotowłosy towarzysz nagle
znalazł się przy niej i wziął ją w ramiona.
Pomyślał,
że teraz najprawdopodobniej go zabiją; to były bezduszne potwory, które nigdy
nie wybaczały, a on omal nie zranił jednego z nich. No i miał
ogień – coś zakazanego. Już samo to kwalifikowało go do tego, żeby skazać go na
śmierć, co tu więc mówić teraz, po tym co zrobił – a raczej próbował
zrobić. Z drugiej jednak strony, lepiej było zginąć tak jak matka jego i Sunny,
buntując się przeciwko nim wszystkim, niż dać się złowić w jakimś innym,
dogodniejszym dla zamieszkujących to miasto pasożytów. Jakby nie patrzeć, miał
umrzeć w miarę spełniony i pogodzony z losem.
Ale co w takim
razie z Sunny...?
Zil się nią
zaopiekuje; nawet on i jego koledzy nie byli na tyle bezduszni, żeby
pozwolić zginać małej dziewczynce, tym bardziej, że Heath miał umrzeć robiąc
coś dla tej małej, skazanej na niepowodzenie grupy buntowników, którą z niejakim
sarkazmem nazywali „Ciepłokrwistymi”. Próba zabicia wampira było czymś, co z pewnością
miało odbić się echem i nie pozwolić, żeby ludzie – i nie tylko – tak
szybko zapomnieli o tym, czego chciał dokonać Heath Marwin.
Drgnął i w końcu
udało mu się objąć Sunny i mocno przyciągnąć ją do siebie, kiedy jeden z tych
wampirów ruszył w jego stronę – nie kobieta, a ten mężczyzna o złotych
włosach i... tego samego koloru oczach? Nie miał pojęcia, co powinien o tym
myśleć, ale pal to licho: wampir to wampir, a dla Heatha przyjemności
mogłoby się nawet okazać, że wyrosły im skrzydła. Kolor oczu niczego nie
zmieniał, bo to wciąż byli urodzeni mordercy.
Odepchnął od
siebie siostrę.
– Sunny,
spadaj – ponaglił, próbując podnieść się, żeby popchnąć dziewczynkę w stronę
najbliższej zacienionej uliczki. – W tej chwili mi stąd znikaj! – powtórzył
głośniej, bo miał być może naiwna nadzieję, że krwiopijcy zadowolą się nim i zostawią
jego młodszą siostrę w spokoju.
– Ale
Heath, przecież ty nic nie rozumiesz... – zaczęła Sunny tym swoim lekko
zarozumiałym tonem, który rezerwowała jedynie dla niego i który
najwyraźniej odziedziczyła po matce. – Heath... – powtórzyła jego imię.
W jednej
chwili stracił cierpliwość.
– Sunny, w tym
momencie won do domu! – zawył. Zaskoczona Sunny, aż cofnęła się o krok,
potknęła się o brzeg sukienki i byłaby upadła, gdyby momentalnie nie
pochwycił jej wampir od którego Heath tak bardzo chciał ją odciągnąć. Poderwał
się na równe nogi, nagle znajdując w sobie dawno zapomniane rezerwy siły. –
Do diabła, w tym momencie zostaw moją siostrę! – zaprotestował i chciał
zrobić coś głupiego, chociażby rzucając się na nieśmiertelnego, co byłoby jak
samobójstwo, ale wtedy znów powróciła ta dziwna, tajemnicza siła; niewidzialne
dłonie przycisnęły go z powrotem do ściany budynku.
Heath'owi
chciało się wyć. Wiedział, że niektóre wampiry i ich hybrydy dysponują
niezwykłymi zdolnościami, które określali mianem darów, dlatego nie powinno go
dziwić to, co się działo. A więc ten nieśmiertelny miał jakieś
nadzwyczajne zdolności?
A niech to
wszystko diabli, niech to...
– Kiedy
atakowałeś, wydawałeś się mniej skłonny do histeryzowania, Heath. – Głos, który
nagle usłyszał całkowicie go zdezorientował, bo nie należał ani do jego
siostry, ani do wampirów na których się skupiał, ani do złotowłosej Aquy, która
stała z boku i obserwowała sytuację, a którą do tej pory
całkowicie ignorował; prawie zapomniał o jej istnieniu. – Obawiam się, że
masz poważne kłopoty, Marwin – stwierdził ten sam głos, a Heath uświadomił
sobie, że bardzo się pomylił.
Wtedy
bowiem ją zobaczył i nie miał już wątpliwości co do tego, kto dysponował
tak potężnymi zdolnościami i powstrzymał go przed atakiem.
Stała
wyprostowana i dumna, idealnie wtapiając się w mrok, zupełnie jakby
była jego częścią. Czarne włosy spływały jej kaskadami po ramionach i plecach,
mocno kontrastując z chorobliwie bladą skórą, która we wszechogarniającym
mroku wydawała się lekko lśnić. To było jedynie złudzenie, ale w przypadku
niezwykłych oczu nieśmiertelnej, nie miał najmniejszych wątpliwości, że te
świecą w ciemności.
Nigdy nie
widział takich tęczówek. Były tak jasne, że niemal srebrne, chociaż gdzieś
przez ten niezwykły kolor przebijał się jasny błękit i... błysk czerwieni? To
drugie zniknęło tak szybko, że równie dobrze mógł sobie ten błysk wyobrazić.
Być może zaczynał już stracić zmysły, co raczej nie byłoby niczym dziwnym w tym
okropnym miejscu.
Na
idealnych ustach Isabeau Licavoli pojawił się niepokojący uśmiech, kiedy z beznamiętnym
wyrazem twarzy, ruszyła wolno w jego kierunku.
Isabeau
Isabeau czuła krążącą w jej
żyłach moc. Potężna energia była tak wyrazista, że dziewczyna miała wrażenie,
że rozerwie ją od środka, jeśli natychmiast nie zostanie uwolniona. Widziała
swoją aurę – silną, połyskującą i emitującą tak silny blask, że chyba
nawet pozbawieni parapsychologicznych zdolności byli w stanie wyczuć
wypełniającą powietrze moc.
Wpatrywała
się w swojego podopiecznego, którego nie widziała od pięciu lat. Heath
Marwin zmienił się z wystraszonego, nieporadnego dzieciaka w przystojnego
i dobrze zbudowanego młodego mężczyznę, chociaż w gruncie dzieci
wciąż był jedynie dzieckiem. W tym miejscu ludzie szybko musieli dorastać i Isabeau
doskonale zdawała sobie z tego sprawę – wystarczało spojrzeć na Sunny – ale
to przecież niego nie usprawiedliwiało.
Chciał
zabić. Zabić kogoś, kto był dla Isabeau ważny i kogo dziewczyna była
gotowa bronić – i teraz pragnęła się mścić. Kochała Esme na swój sposób,
niekoniecznie jak matkę, którą ta próbowała się dla niej stać, ale to nie miało
znaczenia – uczucie pozostawało uczuciem, a Beau zawsze broniła tych,
którzy byli dla niej ważni. Zresztą czuła się silna i dumna nie tylko z powodu
mocy, ale i czegoś więcej – to był jeden z nielicznych razów, kiedy
okazała się dostatecznie silna i sprytna, żeby powstrzymać jedną ze swoich
okropnych wizji.
A teraz
pragnęła zabić. Ręce ją aż świerzbiły, żeby móc się na coś przydać – żeby
naprawdę zacisnąć się na szyi skulonego pod najbliższym budynkiem chłopaka. To
uczucie było jednocześnie pociągające i przerażające – dwie sprzeczne
emocje, które odczuwały jakby dwie osobne cząstki osobowości Isabeau. To
wewnętrzne rozdarcie nie miało dla niej sensu, ale nie zastanawiała się nad
tym, zbyt pochłonięta jedna jedyna myślą – żeby zabić.
Była
świadoma dosłownie wszystkiego – bicia serca, pulsowania krwi w żyłach. I pragnęła
za wszelką cenę sprawić, żeby wszystko to, co gwarantowało życie tej marnej
istoty, momentalnie zostało zatrzymane. Była w stanie tego dokonać jednym
ruchem, musiała jedynie zdecydować jak chce to zrobić. Udusić go? A może
raz jeszcze cisnąć o ścianę, tym razem zdecydowanie mocniej i z taką
siłą, żeby nie tylko pogruchotać mu kości, ale wręcz rozpłaszczyć, zupełnie
jakby był robakiem?
Albo
najbardziej tradycyjnie – po prostu wgryzając się w jego szyję i spijając
słodką, życiodajną i jakże pożądaną w tym miejscu krew… Krew, która
przecież z racji dawanej ochrony i tak należała do niej…
Powoli
zaczęła się zbliżać, nie przeszła jednak nawet połowy drogi, kiedy poczuła
czyjąś dłoń na ramieniu. Zesztywniała i spróbowała się wyszarpnąć, ale
przynajmniej ten gest zmusił ją do tego, żeby się zatrzymała i zastanawiała
nad tym, co właściwie robi.
– Isabeau… –
upomniał ją cicho Carlisle, jedną ręką wciąż trzymając całkowicie rozstrojoną i zapłakaną
Sunny, która teraz wpatrywała się w Isabeau oczami wielkimi jak spodki i ledwo
łapała oddech.
Nie tyle
jej imię, wypowiedziane przez jak zawsze opanowanego doktora, ale to właśnie spojrzenie
Sunny podziałało Isabeau tak, jak kubeł lodowatej wody. Poczuła się, jakby
nagle zderzyła się z kamienną ścianą i otrząsnęła z jakiegoś
transu; złość momentalnie ją opuściła i z opóźnieniem dotarło do
niej, co właściwie chciała zrobić. Ta druga Isabeau – ta rozsądna, którą żądza
mordu i to dziwne zachowanie wręcz przerażały – nagle doszła do głosu i dziewczyna
momentalnie się opamiętała.
O
bogini…, pomyślała w roztargnieniu, kręcąc z niedowierzaniem
głową. Miała dla siebie doskonałe usprawiedliwienie – hormony oraz stres
związany nie tylko z ciążą, ale z tymi wszystkimi problemami, które
ciążyły nad nią w ostatnim czasie – wtedy jednak dotarło do niej, że to
nie wystarczy.
A
wystarczyło po prostu spojrzeć w oczy Sunny, które wpatrywała się w nią
tak, jakby widziała Isabeau po raz pierwszy. To było spojrzenie łudząco podobne
do tego, którym obdarzyła ją Alessia, kiedy Isabeau właściwie bez powodu na nią
nakrzyczała. Nie musiała zresztą nawet zaglądać w myśli dziecka –
wystarczyło jedynie spojrzeć na wyrazy twarzy Carlisle’a i wciąż nieco
oszołomionej Esme, żeby się zorientować, że musiała wyglądać jak szalona.
– Już w porządku
– mruknęła, całkiem dobrze udając, że nic się nie stało. – Troszeczkę mnie
poniosło – zbagatelizowała i na podkreślenie własnych słów, machnęła
lekceważąco ręką.
Wciąż
jednak gdzieś w zakamarkach podświadomości kołatała jej się pewna myśl.
Wspomnienie słów wypowiedzianych przez Dimitra uparcie nie chciało jej opuścić
– o agresji, o szaleństwie, o czymś zdecydowanie gorszym od samej
grypy, która mogła zabić jej ukochaną bratanicę i jej matkę.
To wszystko
nagle wydało się tak bardzo prawdopodobne, ale wciąż nie potrafiła tak po
prostu przyjąć do wiadomości, że…
– Co
robimy? – Carlisle wyrwał ją z zamyślenia. – Szukaliśmy cię. Esme uparła
się, żeby… – zaczął, ale Isabeau nie była zainteresowana wyjaśnieniami.
Teraz
faktycznie mieli ważniejszy problem – pytanie o to, co robić. Bo coś
zrobić było trzeba, nagle bowiem z pobliskich uliczek zaczęło wyłaniać się
coraz więcej zainteresowanych wydarzeniem osób. Miały wyostrzone zmysły, część
zresztą pewnie musiała obserwować wszystko z mroku, być może licząc na to,
że jeśli Heath’owi stanie się krzywda, dostaną okazję skosztowania krwi jego
albo któregokolwiek z obecnych na placu ludzi.
Wampiry,
dhampira, wilkołaki, zmiennokształtni, niektórzy zainteresowani rozwojem
sytuacji ludzie – pojawili się wszyscy, centrum miasta bowiem było miejscem
całkowicie neutralnym i podział na rasy tu nie obowiązywał. Jak
prawdopodobniej w każdym normalnym mieście, po wypadku albo napaści,
pojawiali się gapie – po prostu obserwowali, zachowując całkowitą bierność i nie
zamierzając ingerować. Możliwe, że część z nich powstrzymywał strach przed
Isabeau, która zdążyła już pokazać swoją siłę, ale mimo wszystko liczył się
efekt.
W krótkim
czasie na placu pojawiło się ponad trzydzieści osób – przedstawicieli różnych
ras, mniej i bardziej spokojnych. Najłatwiej było rozluźnić wampiry i ludzi;
te pierwsze wręcz raziły czerwieniącymi się w mroku tęczówkami, drudzy zaś
wyróżniali się tym, że ich krew wręcz śpiewała i starali się zupełnie nie
rzucać w oczu. Wilkołaki i zmiennokształtni trzymali się na uboczu,
podkreślając trwającą już od lat wrogość i to, że nie przepadają za
słodkim zapachem swoich naturalnych przeciwników.
Isabeau
miała już odpowiedzieć Carlisle’owi, ale wtedy rozległ się dobrze znany,
zachrypnięty i doprowadzający Beau do rozstroju nerwowego głos:
– Z drogi!
Do cholery, co ja powiedziałem? Zejść mi z drogi! – Yves odepchnął od
siebie jakąś ludzką dziewczynę i towarzyszącego jej wampira, po czym
wszedł na plac. Większość w popłochu się wycofała, spode łba patrząc na
dowódcę watahy i zarazem straży Miasta Nocy. – No i co my tutaj mamy?
Jak zwykle: gdzie Licavoli, tam kłopoty – wymruczał niemal z lubością.
Isabeau
zazgrzytała zębami.
– A gdzie
szanowny komisarz –
odgryzła się z kpiną – był, kiedy omal nie zabito tutaj jednego z naszych?
– zapytała.
Yves
pogardliwie wykrzywił usta.
– Wydawało
mi się, szanowna kapłanko, że kiedy wróciłaś do miasta, jasno dałaś wszystkim
do zrozumienia, że nikt nie ma prawa zbliżyć się do twoich znajomych. Gdzież
śmiałbym złamać ten zakaz? – zapytał, po czym obejrzał się i zwrócił do
obecnych nieśmiertelnych: – Czy tylko do mnie dotarł wyraźny rozkaz naszej
kapłanki?! – zapytał, podnosząc głos i nie przestając się z satysfakcją
uśmiechać.
Słuchając
go, Isabeau miała ochotę coś rozwalić – na przykład pobliski budynek z pomocą
jego twarzy. Pragnęła cisnąć go przez cały plac i zetrzeć mu z ust
ten pogardliwy uśmieszek; sprawić, żeby przepraszał ją za ten wyniosły ton…
I żeby
przestał nazywać ją kapłanką.
– A co
z tą dziewczyną? – Nikt zupełnie nie spodziewał się, że Esme postanowi się
odezwać, dlatego jej głos sprawił, że Yves momentalnie zamarł. Isabeau
zobaczyła, że Carlisle zawahał się na moment, po czym zostawił ją, żeby być
bliżej wampirzycy i wyraźnie zdezorientowanej złotowłosej dziewczyny,
którą już zastała z nimi na placu. – Omal jej tutaj nie skatowano –
oznajmiła, zaskakująco odważnie spoglądając na wilkołaka.
Isabeau
pomyślała, że to naprawdę wartę pochwały. Ale jednocześnie też bardzo głupie,
robić sobie z wilkołaka wroga.
– Nie
interesuje nas sprawa ludzi – odparł po prostu Yves. – Ale wampirów owszem,
dlatego pozwolę sobie zignorować prośbę naszej drogiej kapłanki i jednak się
wtrącę. Pokornie proszę o wybaczenie – dodał i skłonił się teatralnie
przed Isabeau.
Chciał ją
upokorzyć, była tego świadoma, ale chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że
powinna go ignorować i robić swoje, aż drżała ze złości i ledwo nad
sobą panowała. Nie mogła pozwolić wytrącić się z równowagi, ale to było
takie trudne…
Yves
pstryknął palcami i dwa wilkołaki – w tym znany już Isabeau Riley,
który na jej widok wytrzeszczył oczy i zaraz uciekł gdzieś spojrzeniem –
pojawiły się na placu i nie pytając o nic, przyczaiły się tuż przy
Heath’ie. Obserwowały go, otaczały i pilnowały, żeby chłopakowi
przypadkiem nie strzeliło do głowy to, żeby uciec.
– No cóż,
sprawa jest prosta – stwierdził Yves spokojnie, zerkając przez ramię na
poobijanego i wyraźnie przerażonego człowieka. – Nie trzeba się
zastanawiać długo, żeby zorientować się to, co się stało. – Jakby na
podkreślenie swoich słów, kopnął trzonek zgaszonej pochodni; drewno poturlało
się prosto pod stopy Isabeau. Spojrzała na nie ponuro. – Próbował zabić nieśmiertelnego.
Zasługuje na śmierć.
Jego słowa
momentalnie dotarły do wszystkich zebranych i spotkała się przede
wszystkim z pozytywną reakcją całego tłumu. Podniecenie błyskawicznie
zaczęło się udzielać; wampiry i wilkołaki, hybrydy i zmiennokształtni
– wszyscy ci zaczęli szeptać, podekscytowani i żądni krwi. To były
zwierzęta, bezwzględni łowcy, a zapowiedź egzekucji – szansa na rozlew
krwi – była dla nich zapowiedzą fantastycznej rozrywki. To coś jak cyrk albo
walki gladiatorów dla starożytnych rzymian – okrutne widowisko, idealne dla
dzieci nocy.
Sunny
również momentalnie pojęła, co ma się wydarzyć i nagle jakby wpadła w jakiś
amok. Zaczęła krzyczeć, zawodzić i wyrywać się, chociaż nie miała szans
oswobodzić się z uścisku trzymającego ją na rękach Carlisle’a. Isabeau
pomyślała, że to dobrze, że doktor ją przytrzymuje, bo jeszcze byłaby gotowa
pobiec i próbować bezradnie atakować Yves’a albo kogokolwiek innego, a to
mogłoby się skończyć różnie.
Musiała
zorientować się, że jakakolwiek walka jest bez sensu, bo ostatecznie
znieruchomiała i już po prostu zawodziła.
– Heath,
Heath, Heath… – Powtarzała imię brata, jakby to miało cokolwiek pomóc. – Och,
nie. Proszę. Nie, nie, nie… – Spojrzała wprost na Isabeau, momentalnie
zapominając o tym, że wcześniej jej się bała. – Och, proszę…
Esme nagle
też znalazła się tuż przy Isabeau.
– Isabeau,
musimy coś zrobić – wyszeptała gorączkowo. – Przecież nie mogą go tak po prostu
zabić z mojego powodu – dodała wyraźnie wstrząśnięta taką możliwością.
Isabeau
zastanowiła się, czy gdyby ogień jednak ją dosięgną, dalej mówiłaby w taki
sposób. Najprawdopodobniej tak – taki już był charakter Esme, chociaż Beau
czasami zupełnie nie potrafiła go zrozumieć. Chęć ocalenia swojego niedoszłego
zabójcy naprawdę była czymś dla niej i chyba wszystkich tych stworzeń,
które ich otaczały, czymś niepojętnym.
Westchnęła,
po czym – mając wrażenie, że porywa się z motyką na słońce – spróbowała
cokolwiek zdziałać:
– Chwileczkę!
– zaprotestowała. Miała nadzieję, że Riley i jego kolega, którzy krążyli
przy bracie Sunny, mają dość rozsądku, żeby nie próbować go skrzywdzić. –
Wydawało mi się, że chłopak jest mój. To sprawa pomiędzy mną, nim a Esme i nie
widzę powodu, dla którego miałbyś się wtrącać a co dopiero podejmować
decyzje!
Yves
spojrzał na nią z niedowierzaniem; z poruszenia w tłumie z przerażeniem
uświadomiła sobie, że jest na z góry przegranej pozycji.
– Bronisz
mordercy, Isabeau? – zapytał prowokacyjnym tonem, unosząc obie brwi ku górze. –
Coraz lepiej, kapłanko…
Zacisnęła
dłonie w pięści, ale nie zareagowała na to, jak ją nazwał.
– Nikogo
nie zabił – odpowiedziała spokojnie, patrząc Yves’owi w oczy bez cienia
strachu. – Więc nie jest mordercą.
– Mała
różnica – stwierdził tamten. – Ale co racja to racja. Chłopak jest twój –
zgodził się – ale to jednak nie znaczy, że to ty będziesz decydować o jego
losie – dodał. – Mamy zasady, Licavoli – przypomniał chłodno.
– Ustalone
przez kogo? – zapytała, ledwo powstrzymując się przed powiedzeniem tego, że
zasady są przecież po to, żeby je łamać. W tym miejscu raczej nie
zostałoby to dobrze przyjęte, zwłaszcza przy tych wszystkich gapiach.
Yves
zacisnął usta.
– Przez
Dimitra.
Imię
wampira wywołało istną lawinę szeptów i ogólnego poruszenia, które w połączeniu
z zawodzeniem Sunny spowodowało, że rozpętał się mały chaos. Isabeau
przeszło przez myśl, że jeśli szybko nie rozwiążą problemu, może dojść nawet do
rękoczynów – silne emocje i taka różnorodność gatunków to nigdy nie było
dobre połączenie.
– Więc
chodźmy do króla! – zawołał ktoś z tłumu, bez wątpienia mężczyzna, którego
Isabeau nie była w stanie dostrzec.
– Tak jest!
– zgodził się ktoś. – Niech Dimitr decyduje. Niech ktoś po niego pójdzie! –
zażądał inny.
Jeden ze
stojących najbliżej mężczyzn podszedł bliżej; po jego tęczówkach Isabeau
rozpoznała, że to kolejny wampir. Zatrzymał się jedynie ze względu na Yves’a,
po czym – nie cofając się – wymierzył palcem w skuloną gdzieś za Isabeau,
Carlisle’m i Esme Aquę.
– Niech
dziewczyna pójdzie po króla – zadecydował. – Rusz się, niewolnico! – dodał,
kiedy blondynka nie zareagowała.
Ton i sposób
w jaki zwracał się – jakby nie patrzeć – do kobiety sprawił, że Isabeau
zapragnęła porządnie mu przyłożyć.
Szmery
przeszły przez cały tłum i wkrótce znalazło się więcej chętnych do
podejmowania decyzji, zanim jednak sytuacja całkiem wymknęła się spod kontroli,
do dyskusji postanowił włączyć się ktoś nowy:
– Dosyć! –
Wszyscy momentalnie zamilkli, po czym zrobili przejście Dimitrowi.
Nieśmiertelny bez pośpiechu przeszedł przez plac i stanął przy Isabeau. –
Wołaliście mnie, więc jestem – oznajmił spokojnie. – Mam podjąć decyzję? A więc
dobrze. Ze względu na okoliczności, oczywiste, że to Isabeau Licavoli wymierzy
mu karę – powiedział, a Isabeau zamarła.
Ciekawe co dalej ?
OdpowiedzUsuńmam nadzieję że on nie zginie. ;< szkoda by mi go było. czekam ...
Anja ;*
"W gruncie dzieci..." Ness, no daj spokój z tymi spoilerami, od razu wszyscy muszą wiedzieć, co zrobisz Sunny? Xd
OdpowiedzUsuń