Carlisle
Carlisle sam właściwie nie był
pewien, dlaczego zdecydował się poszukać Gabriela i Renesmee, ale poniekąd
miał swoje powody. Robiło się późno, a para nie wracała, poza tym zabrali
ze sobą dzieci. oczywiście, chcieli pobyć czasami sami i doskonale to
rozumiał, ale mimo wszystko martwił się ich nieobecnością, tym bardziej teraz,
kiedy wiedzieli, że telepaci wciąż kręcą się w okolicy i mogą być
niebezpieczni.
Co
ciekawe, nigdzie nie było żadnych śladów czwórki, której szukał – ani zapachów,
ani żadnych innych śladów, które podpowiadałyby, dokąd się udali. Carlisle
podejrzewał, że to sprawka Gabriela, który dysponował naprawdę imponującą mocą i niemal
zawsze poruszał się w niewyczuwalny sposób, ale ten brak jakichkolwiek
tropów tym bardziej go niepokoił. W obecnej sytuacji głupotą było kryć się
w ten sposób, bo gdyby coś naprawdę się stało, żadne z nich nie mogło
liczyć na pomoc.
Być
może wszyscy zaczynali popadać już w paranoję, ale po prostu się martwił.
Jego niepokój był tym większy, że niejako czuł się odpowiedzialny za całą
sytuację – jakby nie patrzeć, wszystko sprowadzało się do jego ojca. Nie
widział Lawrence'a ani raz i jedynie ze słyszenia wiedział, że pastor
żyje; jego obecność wciąż była dla niego nierealna, chociaż powoli zaczął
oswajać się z tym, że mogą mieć z jego powodu poważne pomocy.
A teraz
na dodatek zniknął. Carlisle sam nie był pewien, czy bardziej niepokoi go
nieobecność wampira, czy może raczej się cieszy, że nie musi mieć z nim
żadnego związku. Nie potrafił sobie wyobrazić spotkania po tylu latach,
zwłaszcza kiedy Lawrence był wampirem i zagrażał najbliższym swojego syna.
Co prawda Renesmee twierdziła, że nie chciał jej zabić i w jakimś
stopniu nawet się o nią troszczył, kiedy zaszła taka potrzeba, ale mimo
wszystko miał w tym swój interes.
Przestał
o tym myśleć, bo w tym właśnie momencie zmienił się wiatr i doszedł
go dość niepokojący zapach, a raczej cała mieszanka różnych woni.
Machinalnie przyśpieszył, samemu nie będąc pewnym w którym kierunku
zmierza i jak daleko od domu już się oddalił. Gdzieś w okolicy musiało
być miasto, ale to zdecydowanie nie z centrum Forks dochodziła ta
nietypowa mieszanka.
Krew
była w tym wszystkim najwyraźniejsza. Już dawno przestał odczuwać pokusę,
nakazującą mu skosztowania ludzkiej krwi, ale wciąż był na nią wrażliwy. Tym
bardziej jako lekarz rozpoznawał ją i doskonale, za każdym razem czując
potrzebę, żeby znaleźć się u jej źródła, żeby móc ewentualnie pomóc, gdyby
zaszła taka potrzeba. Teraz właśnie przede wszystkim poczucie obowiązku
sprawiło, że ruszył w wyznaczanym przez zapach krewi kierunku.
Odrobinę
uspokajał go fakt, że była to jak najbardziej ludzka krew, a nie podobna
do niej pół-wampirza. Miał pewność, że nie należała do żadnego z jego
bliskich, chociaż to i tak nie zmieniało tego, że był zaniepokojony. Tym
bardziej, że zapach krwi był jedynie jednym z całej mieszanki zapachów,
która w tamtym momencie do niego doszła.
Kolejnym
właśnie była typowa słodycz, którą zawsze wyczuwał u Renesmee i jej
podobnych. Mimo wszystko był to obcy zapach – a raczej zapachy, bo
nieśmiertelnych bez wątpienia było więcej – co znaczyło, że w Forks wciąż
przebywało sporo nieśmiertelnych, co mogło zwiastować kłopoty. Doktorowi już
teraz wystarczyła ludzka krew i obecność tych obcych pół-wampirów, żeby
domyślić się, co mogło się stać.
Polowali,
a przynajmniej o tym pomyślał w pierwszej chwili. Wątpił, żeby
udało mu się powstrzymać ich w porę, ale przecież musiał uświadomić ich,
że to nieodpowiednie miejsce. On i jego rodzina osiedlili się w Forks
na stałe, poza tym dodatkowo obowiązywał ich pakt w Quileutami, dlatego
musiał jasno dać przybyszom do zrozumienia do kogo należą ziemie, które wybrali
jako miejsce łowów. Poza tym mimo wszystko liczył na to, że uchroni
przynajmniej jedną ludzką istotę przed śmiercią z rąk żądnych krwi
nieśmiertelnych.
Ale
to nie wyjaśniało istnienia jeszcze jednego zapachu, którego nie potrafił
zidentyfikować. Coś było nie tak i Carlisle to czuł.
Znalazł
ich jakieś półtora kilometra od miasta, rozochoconych i starannie skrytych
pomiędzy drzewami. Chociaż miał zamiar od razu do nich podejść, coś
podpowiedziało mu, że to nie najlepszy pomysł, dlatego chcąc nie chcąc
skorzystał z tego, że żadne z nich go nie zauważyło i ukrywszy
się pomiędzy drzewami, po prostu obserwował.
Na
pierwszy rzut oka było widać, że miał do czynienia z dzieciakami, mniej
więcej w wieku Renesmee. Oczywiście nie świadczyło to o ich
faktycznym wieku – wystarczyło spojrzeć na Isabeau i Gabriela, którzy
liczyli sobie kilka wieków, a mieli ciała wiecznych nastolatków; sam
przecież też był dobrym przykładem. Ale nie zmieniało to faktu, że obserwując z ukrycia
trójkę pół-wampirów, widział w nich co najwyżej nastolatków.
Dwie
dziewczyny i chłopak, wszyscy równie urodziwi, a przy tym umazani
krwią i brudni. Dziewczęta wyglądały na swoje przeciwieństwa – jedna była
brunetką, na dodatek niską, chociaż niepozbawioną kobiecych kształtów; druga
miała jasne, sięgające do ramion włosy i przewyższała swoją koleżankę o kilkanaście
dobrych centymetrów. Towarzyszący im chłopak wyglądał na przeciętnego
Amerykanina, jasno włosy i dość dobrze zbudowany. Ciężko było mu cokolwiek
więcej na jego temat powiedzieć, bo jako jedyny z trójki stał do niego
tyłem.
Wszyscy
troje wyglądali naprawdę marnie. Wyglądało na to, że bardzo długo musieli żyć w lesie
– może nawet w tym, chociaż nie miał pewności – i sporo przeszli.
Najbardziej uderzała w oczy zaschnięta krew, która pokrywała ich ubrania i skórę,
chociaż niemal na pewno nie należała do nich. Poza tym wyczuł pył i kurz, i w końcu
zidentyfikował ostatni zapach, który nie dawał mu spokoju od momentu, w którym
ich wyczuł – zapach spalenizny.
Carlisle
momentalnie poczuł współczucie wobec obcych – dzieci, jak uparcie przekonywał
samego siebie. A przynajmniej w pierwszym momencie im współczuł i chciał
momentalnie pomóc, wtedy jednak jedno z nich się odezwało i wszystko
się zmieniło.
– Uważaj,
Willy – zagruchała wyższa z dziewcząt, ta wysoka i jasnowłosa. – Mam
wrażenie, że Kristin ma ochotę się do siebie przyssać, dokładnie jak do tamtego
chłopaka w tej mieścince, którą mijaliśmy po drodze. Ja zresztą też to
zrobię, jeśli się z nami nie podzielisz – dodała i uśmiechnęła się
olśniewająco do swojego towarzysza.
Jasnowłosy
chłopak – William, jeśli wierzyć słowom blondynki – jedynie warknął
rozdrażniony. Nagle wypuścił coś z rąk i Carlisle dopiero wtedy mógł
przekonać się, skąd wziął się zapach krwi, który przeciągnął go do tego
miejsca. Ta, która pokrywała ubrania przybyszy, już dawno zaschła, więc by jej
nie wyczuł, ale świeżą i owszem – chociażby tą, która sączyła się z rany
na szyi ciemnowłosej kobiety, którą w ramionach trzymał William.
Chłopak
stał do Carlisle'a tyłem, dlatego doktor wcześniej nie zorientował się, że
pół-wampir mógłby kogokolwiek trzymać, więc widok człowieka tym bardziej go
zaskoczył. Kiedy tylko ramiona Williama zniknęły, dziewczyna odsunęła się na
ziemię, zemdlona, ale chyba wciąż żywa – kiedy się wsłuchał, doszło go słabe
bicie serca, ledwo wyczuwalne przy tych, które należały do jej oprawców.
– Możecie
ją sobie wziąć. I tak nie jest w moim typie – stwierdził beztroskim
tonem William, kiwając głową w stronę swojej ofiary. – Wolę takie, które
przy okazji da się wykorzystać – wyjaśnił i tym samym sprawił, że
wszelakie współczucie, które Carlisle poczuł na widok jego i towarzyszących
mu dziewczyn, momentalnie zniknęło.
Tutaj
nie chodziło o zwyczajne polowanie. To nie były po prostu zagubione
dzieci, które zabijały ludzi, bo nie widziały innego rozwiązania. Nawet jeśli
nie brali pod uwagę polowania na zwierzęta, pewnie i tak by ich taka
alternatywa nie zainteresowała. Ich ton nie pozostawiał wątpliwości co do tego,
że zabijanie sprawiało im przyjemność.
Carlisle
doszedł do wniosku, że widział dość i powinien się wycofać, ale
ostatecznie nie zmusił się do tego, żeby ruszyć się z miejsca chociaż o krok.
Pół-wampiry kontrolowały jad, a nic nie wskazywało na to, żeby ten dostał
się do krwiobiegu wymęczonej dziewczyny, którą wykorzystywali. Kobieta wciąż
żyła i nie mógł jej tak zostawić.
Decyzja
była słuszna, ale jednocześnie znaczyła, że musiał się pośpieszyć – i to
bardzo, bo rozochocona ciemnowłosa Kristin z gracją przyklękła przy wciąż
krwawiącym ciele.
– A ja
nie wzgardzę – oznajmiła śpiewnie. – Diano, jeśli jeszcze się nie nasyciłaś,
lepiej chodź tutaj, bo nie zamierzam czekać – zwróciła się do jasnowłosej
pół-wampirzycy, szare oczy jednak utkwione miała w ranie na szyi.
Diana
skinęła głową, ale nie spojrzała ani na Kristin, ani na ofiarę. W zamian
zaczęła błądzić wzrokiem dookoła, uważnie obserwując, jakby coś wyczuła.
Carlisle zamarł i machinalnie napiął wszystkie mięśnie, bo chociaż nie
brał pod uwagę walki, być może miał być jednak do niej zmuszony.
Ale
Diana jedynie prześlizgnęła się wzrokiem po miejscu, w którym się ukrywał,
po czym w końcu spojrzała na towarzyszkę. Bez pośpiechu przyklękła, a doktor
odetchnął, chociaż miał świadomość, że musi coś zrobić, jeśli chce uratować
nieprzytomną kobietę.
– Nie
lubię spijać resztek – powiedziała cicho, kiwając Kristin głową na znak, że
zamierza ustąpić jej kolejki. – A jeszcze bardziej nie lubię, kiedy ktoś
obserwuje mnie podczas posiłku – dodała i gwałtownie poderwała głowę,
spoglądając wprost w złociste tęczówki Carlisle'a.
Jej
oczy były jasne i przypominały trochę błękit tęczówek Isabeau, kiedy miała
wizję. Były jak zamarzający lód – ogólnie nieprzyjemne doświadczenie, patrzeć w takie
oczy, ale podczas gdy w przypadku Isabeau jedynie sprawiało, że miało się
ochotę odwrócić wzrok, tak spojrzenie Diany miało w sobie coś
hipnotyzującego. Jej wzrok paraliżował i nim zdążyło się nad tym
zastanowić, nagle po prostu traciło się kontrolę nad własnym ciałem.
Diana
paraliżowała spojrzeniem.
Reakcja
dziewczyny wystarczyła, żeby również Kristin i William zorientowali się,
że nie są sami. Oboje momentalnie spojrzeli w odpowiednie miejsce, a na
ich twarzach pojawił się gniew. Zmiana była uderzająca – nagle po prostu
przestali być dziećmi, a przybrali wyraz prawdziwych, żądnych krewi i zabijania
nieśmiertelnych. Oczywiste było, że w tym momencie wszyscy zdecydowani są
pozbyć się intruza – intencje Carlisle'a były im obojętne.
William
wydawał się decydować, być może z racji przewagi nad płcią przeciwną.
Zrobił pewny krok do przodu, po czym – nie odrywając wzroku od doktora, jakby w obawie
przed ewentualnym atakiem – otworzył usta, żeby coś powiedzieć, w tym
samym jednak momencie Kristin wybuchła chłodnym, nieprzyjemnym śmiechem.
Zerknął
na nią gniewnie. Diana również wydała się zdezorientowana, chociaż wciąż
skupiała się na patrzeniu w oczy przeciwnika, żeby ten przypadkiem nie
wymknął się spod działania jej daru.
– Proszę
was, przecież to dzieciak Lawrence'a – wyjaśniła w końcu, nie przestając
się uśmiechać. – Jestem pewna. Tak długo opieprzał mnie za to, że omal nie
zabiłam tego człowieka, Sebastiena, że miałam okazję dobrze się przyjrzeć i widzę
podobieństwo – obruszyła się Kristin, kiedy jej jasne stało się, że jej
towarzysze jej nie dowierzają.
Wypowiedź
dziewczyny jednoznacznie uświadomiła Carlisle'owi, że trafił na telepatów. Cała
trójka znała jego ojca, a teraz prawdopodobnie rozpoznała jego, chociaż
nie miał pojęcia, czy to dobrze, czy nie. Przecież wszyscy odwrócili się od
Lawrence'a przynajmniej do tej pory wszystko właśnie na taki stan rzeczy
wskazywało.
William
zamrugał.
– Więc
co robimy? – zapytał speszony i nagle rozejrzał się dookoła. Kogo się bał?
Lawrence'a, czy raczej tego, że Carlisle nie był sam? – Ona powiedziała... – zaczął
i zaraz syknął, bo rozdrażniona Kristin wbiła mu łokieć między żebra.
– Ona?
Ona? – zadrwiła. – Myślałam, że teraz jesteśmy my. Poza tym ona – dodała z naciskiem
– powiedziała, że z nimi już nic jej nie łączy. A ja mam ochotę się
zabawić – dodała i uśmiechnęła się na drapieżnie.
Okręciła
się na palcach wokół własnej osi i znów się roześmiała. Najwyraźniej
perspektywa jakiejkolwiek przemocy napawała ją entuzjazmem, co było tym
bardziej przerażające, że miała ciało młodej i pozornie niewinnej
dziewczyny.
Jedno
było pewne – zamierzali go zabić, a nawet nie miał sposobności, żeby
spróbować z nimi porozmawiać. Zresztą, Carlisle w tym momencie
szczerze wątpił, czy którekolwiek z nich byłoby w ogóle zdolne do
jakiejkolwiek rozmowy.
– Willy,
na co czekać? – zapytała śpiewnie Kristin. – Chcę... – zaczęła, gotowa dalej
namawiać towarzyszy do podjęcia decyzji.
Wtedy
powietrze przecięły płomienie. Kristin urwała wpół słowa i nagle
wrzasnęła, kiedy ognista kula odrzuciła ją na najbliższe drzewo. Był to okazały
dąb o dość solidnym konarze, a jednak drzewo zatrzęsło się
niebezpiecznie, jakby było w stanie złamać się pod ciężarem dziewczyny.
Płomienie
nie zniknęły – wręcz przeciwnie, jakby przybrały na sile, chociaż żadna roślina
nie zajęła się ogniem. Ogień otoczył Kristin, a potem jakby w nią
wniknął, rozświetlając ją jakimś wewnętrznym blaskiem i... sprawiając ból.
Nieśmiertelna wrzasnęła dziko i zaczęła się wić, próbując walczyć z bólem,
chociaż wydawała się być wobec niego absolutnie bezradna.
William
i Diana cofnęli się w popłochu. Złotowłosa dziewczyna w końcu
uwolniła Carlisle'a spod swojego paraliżującego spojrzenia, żeby móc spojrzeć w stronę
z której nadszedł ten niespodziewany atak. Doktor już chwilę wcześniej
zorientował się, komu zawdzięcza życie, a jednak i tak spojrzał w odpowiednim
kierunku, żeby się upewnić.
Layla
wyglądała niczym żywa pochodnia. Płomienie tańczyły na jej skórze, ale nie
robiły jej krzywdy, po prostu wijąc się i muskając odsłonięte ramiona
swojej pani, zdradzając swoją gotowość do ataku i absolutnie jej
posłuszeństwo. Wzrok dziewczyny był dziki, podobnie jak i ona sama – to
już nie była ta urocza, wystraszona dziewczyna, którą Gabriel przyprowadził i którą
wraz z Esme, Carlisle starał się zaopiekować.
Siostra
Gabriela nie była sama. Chwilę później dołączył do niej rudowłosy chłopak,
który momentalnie nasunął Carlisle'owi na myśl Edwarda, jeszcze za ludzkiego
życia. Miał dokładnie takie same, zielone oczy, teraz utkwione w rozwścieczonej
Layli.
– Lay...
– powiedział miękko, po czym bez wahania wyciągnął rękę i całkowicie
obojętny na płomienie, położył dłoń na ramieniu dziewczyny.
Jego
dotyk podziałał niczym kubeł lodowatej wody – płomienie nagle zgasły, Layla zaś
zamknęła oczy, całkowicie się rozluźniając. Torturowana do tej pory Kristin
nagle przestała krzyczeć i skuliła się na ziemi, gniewnie obserwując
siostrę Gabriela.
– Trzymaj
mnie, Dylan, bo zaraz skręcę któremuś z tych kretynów kark – westchnęła
zmęczonym głosem. Uniosła powieki i spojrzała na każdego z niepokornej
trójki z osobna. Dylan cały czas stał za nią, teraz delikatnie masując jej
ramiona, żeby się uspokoiła. – William, w tej chwili do mnie! – zażądała
dziewczyna, nieznoszącym sprzeciwów tonem.
William
wyglądał, jakby właśnie kopnęła go w brzuch, ale posłusznie stanął tuż
przed nią.
– Byliśmy...
Dobrze wiesz, że byliśmy głodni – spróbował się wytłumaczyć i zaraz
odskoczył, bo Layla zrobiła taki ruch, jakby zamierzała go uderzyć.
– Nie
gadaj głupstw, do jasnej cholery! – Na dalszy ciąg jej wypowiedzi składały się
przede wszystkim liczne przekleństwa, w znamienitej większości po włosku. –
Głodni! Dobre sobie! Gdyby tak było, nie zmasakrowalibyście całego miasteczka,
żeby się zabawić! – wydarła się; na moment płomienie znów zatańczyły na jej
skórze, ale tym razem sama je ugasiła.
W jej
głosie było tyle gniewu... Czyta nienawiść, pomieszana z wszechogarniającym
zmęczeniem. Być może to efekt tego, że dziewczyna mieszkała z nimi na tyle
długo, żeby Carlisle się do niej przywiązał, ale w tym momencie zapragnął
zrobić cokolwiek, byleby jakoś ją pocieszyć. Zawahał się, po czym poruszył po
raz pierwszy od dawna, robiąc niepewny krok w stronę dziewczyny.
Layla
krótko spojrzała na niego.
– A niech
to diabli, nie zbliżaj się do mnie w tym momencie – skrzywiła się,
gwałtownie wzdrygając. – Nie ręczę za siebie. Poza tym... A niech to
diabli! – powtórzyła i strząsnęła z ramion dłonie wciąż dotykającego
ją Dylana.
– Laylo...
– zaryzykował Carlisle, chociaż wciąż był oszołomiony tym, co właściwie się
przed chwilą stało. Nie miał pojęcia, co chce siostrze Gabriela powiedzieć. – Dziękuję
– rzucił w końcu, bo to było jak najbardziej na miejscu, zważywszy na
sytuację.
– Takim
jak ja się nie dziękuję – odparła chłodno, zaciskając dłonie w pięści. – Pomogłam,
więc teraz najrozsądniej jest po prostu odejść – dodała, z premedytacją
unikając jego wzroku.
Zmieniła
się, chociaż ciężko był określić rodzaj i przyczynę tej zmiany. Poza tym
wyglądała na chorą, dziwnie blada i wymęczona. Wyglądała, jakby toczyła
jakąś wewnętrzną wzmiankę, niekoniecznie związaną z tym, że ledwo hamowała
gniew.
– Pomogłaś...
– powtórzyła Kristin, nagle odzyskując głos. – Och, Layla! Przecież
powiedziałaś, że to już nie ma żadnego znaczenia! Że więzy rodzinne nie
istnieją – dodała, podnosząc się na łokciach. – Dlaczego w takim razie nie
pozwolisz nam go zabić? – zapytała.
Layla
spojrzała na nią krótko, a potem bez ostrzeżenia odwróciła się i chwyciła
Dianę za szyję. Złotowłosa dziewczyna zupełnie się tego nie spodziewała i być
może dlatego nawet nie spróbowała się bronić, kiedy Licavoli zaczęła ją dusić.
– Co
robisz?! – zawył William, a Kristin warknęła wściekle. Żadne z nich
nie rozumiało, dlaczego to Diana oberwała. – Puść ją! – dodał jeszcze chłopak,
ale nie odważył się podejść do Layli i jej ofiary.
Layla
bez pośpiechu rozluźniła uścisk i pozwoliła, żeby roztrzęsiona Diana
upadła na ziemię, ledwo łapiąc oddech. Powoli odwróciła się w stronę
pozostałej dwójki.
– Twoje
słowa, Kristin, sugerują, że masz wątpliwości co do tego, czy jestem dość
okrutna – powiedziała cicho. – Zabijanie? Co w nim okrutnego? Śmierć
czasami jest przywilejem – stwierdziła chłodno. Nagle zaczęła krążyć, jakby
była zamkniętym w klatce dzikim zwierzęciem. – Więzy rodzinne nie mają
znaczenia, nic nie ma, ale czy to znaczy, że mam zabić? – zadrwiła. – A co,
jeśli nie zamierzam? Mam taki kaprys, więc go nie zabiję – oświadczyła, po czym
spojrzała na ciemnowłosą dziewczynę. – Czy masz z tym jakiś problem,
Kristin?
Dziewczyna
drgnęła.
– Nie
– bąknęła, świadoma już tego, że niesatysfakcjonującą Laylę odpowiedź przypłaci
kolejną dawką bólu albo i czymś gorszym.
– Znakomicie.
– Layla spojrzała wprost na Carlisle'a, jakby nagle sobie o nim
przypomniała. – Powiedz mojemu bratu, że mają z Beau przestać mnie szukać.
Mam dość bombardowania telepatycznymi nawoływaniami po kilka godzin dziennie – skrzywiła
się.
Carlisle
potrzebował dłuższej chwili, żeby spróbować dziewczynie odpowiedzieć. W tym
momencie sam nie wiedział, czego się może po niej spodziewać.
– Martwią
się – przypomniał jej. – Laylo, cokolwiek się dzieje... Przecież dobrze wiesz,
że jesteśmy ci w stanie pomóc – dodał, ale jeszcze kiedy mówił,
zorientował się, że prawdopodobnie popełnił błąd.
Layla
wybuchła śmiechem tak histerycznym, że w tamtym momencie zapragnął ją
przytulić. Wyglądała jak jedno wielkie nieszczęście i chyba była tego
świadoma.
– Mnie
już nie można pomóc, niech to w końcu do was dotrze! – zdenerwowała się.
Drżała, chociaż to chyba był strach, a nie gniew. Bała się, chociaż
Carlisle nie miał pojęcia czego. – Najlepiej dla was byłoby, gdybyście o mnie
zapomnieli. Tamta Layla umarła i już nie wróci – oznajmiła chłodno,
uciekając spojrzeniem gdzieś w bok.
– Skąd
możesz wiedzieć...? – zaczął.
Znów
zapanował nad nią gniew.
– Nic
nie wiesz! – naskoczyła na niego. – Nikt z was nic nie wie, nawet jeśli
wam się wydaje, że jest inaczej. A może się mylę? – zadrwiła. – Czy wiesz,
jak to jest czuć głód tak silny, że twoje żałosne zmagania przy wypracowywaniu
samokontroli, są kroplą w oceanie? Czy wiesz, jak to jest, kiedy ciemność
cię wzywa? A może masz pojęcie, jak czuje się ktoś, kto traci duszę? – zapytała,
kręcąc głową. Loki zawirowały wokół jej twarzy. – Jak to jest być martwym,
naprawdę martwym i pozbawionym nadziei, co? Wiesz, co czujemy? Kiedy z każdym
kolejnym dniem tracimy siebie, kiedy człowieczeństwo wymyka się nam między
palcami, a my poddajemy się ciemności i rozkoszy, którą daje nam
zabijanie? Nie? – Teraz zaciskała pięści tak mocno, że wbiła sobie w skórę
brudne paznokcie aż do krewi. – Nie masz o niczym pojęcia, dlatego nie
proponuj mi pomocy!
A potem
coś w niej pękło i po prostu odwróciła się na pięcie, po czym rzuciła
się do ucieczki, w kilka sekund znikając mu z oczu. Dylan i reszta
popatrzyli na siebie oniemieli, po czym ruszyli za nią – nawet obolała Kristin i wciąż
zadyszana Diana.
Zanim
się obejrzał, odgłosy ich kroków ucichły i został sam.
No, nie powiem, nie spodziewalam sie. Myslalam ze dotra do Forks, ale tam cos wiesz, kogos wszamia.. A tu nie. ^^ Ale rozdzial ciekawy. Fajnie napisany. Czekam na kolejne. Zycze weeny.
OdpowiedzUsuń