3 lutego 2013

Dziewięć

Carlisle

Carlisle sam właściwie nie był pewien, dlaczego zdecydował się poszukać Gabriela i Renesmee, ale poniekąd miał swoje powody. Robiło się późno, a para nie wracała, poza tym zabrali ze sobą dzieci. oczywiście, chcieli pobyć czasami sami i doskonale to rozumiał, ale mimo wszystko martwił się ich nieobecnością, tym bardziej teraz, kiedy wiedzieli, że telepaci wciąż kręcą się w okolicy i mogą być niebezpieczni.
 Co ciekawe, nigdzie nie było żadnych śladów czwórki, której szukał – ani zapachów, ani żadnych innych śladów, które podpowiadałyby, dokąd się udali. Carlisle podejrzewał, że to sprawka Gabriela, który dysponował naprawdę imponującą mocą i niemal zawsze poruszał się w niewyczuwalny sposób, ale ten brak jakichkolwiek tropów tym bardziej go niepokoił. W obecnej sytuacji głupotą było kryć się w ten sposób, bo gdyby coś naprawdę się stało, żadne z nich nie mogło liczyć na pomoc.
 Być może wszyscy zaczynali popadać już w paranoję, ale po prostu się martwił. Jego niepokój był tym większy, że niejako czuł się odpowiedzialny za całą sytuację – jakby nie patrzeć, wszystko sprowadzało się do jego ojca. Nie widział Lawrence'a ani raz i jedynie ze słyszenia wiedział, że pastor żyje; jego obecność wciąż była dla niego nierealna, chociaż powoli zaczął oswajać się z tym, że mogą mieć z jego powodu poważne pomocy.
 A teraz na dodatek zniknął. Carlisle sam nie był pewien, czy bardziej niepokoi go nieobecność wampira, czy może raczej się cieszy, że nie musi mieć z nim żadnego związku. Nie potrafił sobie wyobrazić spotkania po tylu latach, zwłaszcza kiedy Lawrence był wampirem i zagrażał najbliższym swojego syna. Co prawda Renesmee twierdziła, że nie chciał jej zabić i w jakimś stopniu nawet się o nią troszczył, kiedy zaszła taka potrzeba, ale mimo wszystko miał w tym swój interes.
 Przestał o tym myśleć, bo w tym właśnie momencie zmienił się wiatr i doszedł go dość niepokojący zapach, a raczej cała mieszanka różnych woni. Machinalnie przyśpieszył, samemu nie będąc pewnym w którym kierunku zmierza i jak daleko od domu już się oddalił. Gdzieś w okolicy musiało być miasto, ale to zdecydowanie nie z centrum Forks dochodziła ta nietypowa mieszanka.
 Krew była w tym wszystkim najwyraźniejsza. Już dawno przestał odczuwać pokusę, nakazującą mu skosztowania ludzkiej krwi, ale wciąż był na nią wrażliwy. Tym bardziej jako lekarz rozpoznawał ją i doskonale, za każdym razem czując potrzebę, żeby znaleźć się u jej źródła, żeby móc ewentualnie pomóc, gdyby zaszła taka potrzeba. Teraz właśnie przede wszystkim poczucie obowiązku sprawiło, że ruszył w wyznaczanym przez zapach krewi kierunku.
 Odrobinę uspokajał go fakt, że była to jak najbardziej ludzka krew, a nie podobna do niej pół-wampirza. Miał pewność, że nie należała do żadnego z jego bliskich, chociaż to i tak nie zmieniało tego, że był zaniepokojony. Tym bardziej, że zapach krwi był jedynie jednym z całej mieszanki zapachów, która w tamtym momencie do niego doszła.
 Kolejnym właśnie była typowa słodycz, którą zawsze wyczuwał u Renesmee i jej podobnych. Mimo wszystko był to obcy zapach – a raczej zapachy, bo nieśmiertelnych bez wątpienia było więcej – co znaczyło, że w Forks wciąż przebywało sporo nieśmiertelnych, co mogło zwiastować kłopoty. Doktorowi już teraz wystarczyła ludzka krew i obecność tych obcych pół-wampirów, żeby domyślić się, co mogło się stać.
 Polowali, a przynajmniej o tym pomyślał w pierwszej chwili. Wątpił, żeby udało mu się powstrzymać ich w porę, ale przecież musiał uświadomić ich, że to nieodpowiednie miejsce. On i jego rodzina osiedlili się w Forks na stałe, poza tym dodatkowo obowiązywał ich pakt w Quileutami, dlatego musiał jasno dać przybyszom do zrozumienia do kogo należą ziemie, które wybrali jako miejsce łowów. Poza tym mimo wszystko liczył na to, że uchroni przynajmniej jedną ludzką istotę przed śmiercią z rąk żądnych krwi nieśmiertelnych.
 Ale to nie wyjaśniało istnienia jeszcze jednego zapachu, którego nie potrafił zidentyfikować. Coś było nie tak i Carlisle to czuł.
 Znalazł ich jakieś półtora kilometra od miasta, rozochoconych i starannie skrytych pomiędzy drzewami. Chociaż miał zamiar od razu do nich podejść, coś podpowiedziało mu, że to nie najlepszy pomysł, dlatego chcąc nie chcąc skorzystał z tego, że żadne z nich go nie zauważyło i ukrywszy się pomiędzy drzewami, po prostu obserwował.
 Na pierwszy rzut oka było widać, że miał do czynienia z dzieciakami, mniej więcej w wieku Renesmee. Oczywiście nie świadczyło to o ich faktycznym wieku – wystarczyło spojrzeć na Isabeau i Gabriela, którzy liczyli sobie kilka wieków, a mieli ciała wiecznych nastolatków; sam przecież też był dobrym przykładem. Ale nie zmieniało to faktu, że obserwując z ukrycia trójkę pół-wampirów, widział w nich co najwyżej nastolatków.
 Dwie dziewczyny i chłopak, wszyscy równie urodziwi, a przy tym umazani krwią i brudni. Dziewczęta wyglądały na swoje przeciwieństwa – jedna była brunetką, na dodatek niską, chociaż niepozbawioną kobiecych kształtów; druga miała jasne, sięgające do ramion włosy i przewyższała swoją koleżankę o kilkanaście dobrych centymetrów. Towarzyszący im chłopak wyglądał na przeciętnego Amerykanina, jasno włosy i dość dobrze zbudowany. Ciężko było mu cokolwiek więcej na jego temat powiedzieć, bo jako jedyny z trójki stał do niego tyłem.
 Wszyscy troje wyglądali naprawdę marnie. Wyglądało na to, że bardzo długo musieli żyć w lesie – może nawet w tym, chociaż nie miał pewności – i sporo przeszli. Najbardziej uderzała w oczy zaschnięta krew, która pokrywała ich ubrania i skórę, chociaż niemal na pewno nie należała do nich. Poza tym wyczuł pył i kurz, i w końcu zidentyfikował ostatni zapach, który nie dawał mu spokoju od momentu, w którym ich wyczuł – zapach spalenizny.
 Carlisle momentalnie poczuł współczucie wobec obcych – dzieci, jak uparcie przekonywał samego siebie. A przynajmniej w pierwszym momencie im współczuł i chciał momentalnie pomóc, wtedy jednak jedno z nich się odezwało i wszystko się zmieniło.
 – Uważaj, Willy – zagruchała wyższa z dziewcząt, ta wysoka i jasnowłosa. – Mam wrażenie, że Kristin ma ochotę się do siebie przyssać, dokładnie jak do tamtego chłopaka w tej mieścince, którą mijaliśmy po drodze. Ja zresztą też to zrobię, jeśli się z nami nie podzielisz – dodała i uśmiechnęła się olśniewająco do swojego towarzysza.
 Jasnowłosy chłopak – William, jeśli wierzyć słowom blondynki – jedynie warknął rozdrażniony. Nagle wypuścił coś z rąk i Carlisle dopiero wtedy mógł przekonać się, skąd wziął się zapach krwi, który przeciągnął go do tego miejsca. Ta, która pokrywała ubrania przybyszy, już dawno zaschła, więc by jej nie wyczuł, ale świeżą i owszem – chociażby tą, która sączyła się z rany na szyi ciemnowłosej kobiety, którą w ramionach trzymał William.
 Chłopak stał do Carlisle'a tyłem, dlatego doktor wcześniej nie zorientował się, że pół-wampir mógłby kogokolwiek trzymać, więc widok człowieka tym bardziej go zaskoczył. Kiedy tylko ramiona Williama zniknęły, dziewczyna odsunęła się na ziemię, zemdlona, ale chyba wciąż żywa – kiedy się wsłuchał, doszło go słabe bicie serca, ledwo wyczuwalne przy tych, które należały do jej oprawców.
 – Możecie ją sobie wziąć. I tak nie jest w moim typie – stwierdził beztroskim tonem William, kiwając głową w stronę swojej ofiary. – Wolę takie, które przy okazji da się wykorzystać – wyjaśnił i tym samym sprawił, że wszelakie współczucie, które Carlisle poczuł na widok jego i towarzyszących mu dziewczyn, momentalnie zniknęło.
 Tutaj nie chodziło o zwyczajne polowanie. To nie były po prostu zagubione dzieci, które zabijały ludzi, bo nie widziały innego rozwiązania. Nawet jeśli nie brali pod uwagę polowania na zwierzęta, pewnie i tak by ich taka alternatywa nie zainteresowała. Ich ton nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że zabijanie sprawiało im przyjemność.
 Carlisle doszedł do wniosku, że widział dość i powinien się wycofać, ale ostatecznie nie zmusił się do tego, żeby ruszyć się z miejsca chociaż o krok. Pół-wampiry kontrolowały jad, a nic nie wskazywało na to, żeby ten dostał się do krwiobiegu wymęczonej dziewczyny, którą wykorzystywali. Kobieta wciąż żyła i nie mógł jej tak zostawić.
 Decyzja była słuszna, ale jednocześnie znaczyła, że musiał się pośpieszyć – i to bardzo, bo rozochocona ciemnowłosa Kristin z gracją przyklękła przy wciąż krwawiącym ciele.
 – A ja nie wzgardzę – oznajmiła śpiewnie. – Diano, jeśli jeszcze się nie nasyciłaś, lepiej chodź tutaj, bo nie zamierzam czekać – zwróciła się do jasnowłosej pół-wampirzycy, szare oczy jednak utkwione miała w ranie na szyi.
 Diana skinęła głową, ale nie spojrzała ani na Kristin, ani na ofiarę. W zamian zaczęła błądzić wzrokiem dookoła, uważnie obserwując, jakby coś wyczuła. Carlisle zamarł i machinalnie napiął wszystkie mięśnie, bo chociaż nie brał pod uwagę walki, być może miał być jednak do niej zmuszony.
 Ale Diana jedynie prześlizgnęła się wzrokiem po miejscu, w którym się ukrywał, po czym w końcu spojrzała na towarzyszkę. Bez pośpiechu przyklękła, a doktor odetchnął, chociaż miał świadomość, że musi coś zrobić, jeśli chce uratować nieprzytomną kobietę.
 – Nie lubię spijać resztek – powiedziała cicho, kiwając Kristin głową na znak, że zamierza ustąpić jej kolejki. – A jeszcze bardziej nie lubię, kiedy ktoś obserwuje mnie podczas posiłku – dodała i gwałtownie poderwała głowę, spoglądając wprost w złociste tęczówki Carlisle'a.
 Jej oczy były jasne i przypominały trochę błękit tęczówek Isabeau, kiedy miała wizję. Były jak zamarzający lód – ogólnie nieprzyjemne doświadczenie, patrzeć w takie oczy, ale podczas gdy w przypadku Isabeau jedynie sprawiało, że miało się ochotę odwrócić wzrok, tak spojrzenie Diany miało w sobie coś hipnotyzującego. Jej wzrok paraliżował i nim zdążyło się nad tym zastanowić, nagle po prostu traciło się kontrolę nad własnym ciałem.
 Diana paraliżowała spojrzeniem.
 Reakcja dziewczyny wystarczyła, żeby również Kristin i William zorientowali się, że nie są sami. Oboje momentalnie spojrzeli w odpowiednie miejsce, a na ich twarzach pojawił się gniew. Zmiana była uderzająca – nagle po prostu przestali być dziećmi, a przybrali wyraz prawdziwych, żądnych krewi i zabijania nieśmiertelnych. Oczywiste było, że w tym momencie wszyscy zdecydowani są pozbyć się intruza – intencje Carlisle'a były im obojętne.
 William wydawał się decydować, być może z racji przewagi nad płcią przeciwną. Zrobił pewny krok do przodu, po czym – nie odrywając wzroku od doktora, jakby w obawie przed ewentualnym atakiem – otworzył usta, żeby coś powiedzieć, w tym samym jednak momencie Kristin wybuchła chłodnym, nieprzyjemnym śmiechem.
 Zerknął na nią gniewnie. Diana również wydała się zdezorientowana, chociaż wciąż skupiała się na patrzeniu w oczy przeciwnika, żeby ten przypadkiem nie wymknął się spod działania jej daru.
 – Proszę was, przecież to dzieciak Lawrence'a – wyjaśniła w końcu, nie przestając się uśmiechać. – Jestem pewna. Tak długo opieprzał mnie za to, że omal nie zabiłam tego człowieka, Sebastiena, że miałam okazję dobrze się przyjrzeć i widzę podobieństwo – obruszyła się Kristin, kiedy jej jasne stało się, że jej towarzysze jej nie dowierzają.
 Wypowiedź dziewczyny jednoznacznie uświadomiła Carlisle'owi, że trafił na telepatów. Cała trójka znała jego ojca, a teraz prawdopodobnie rozpoznała jego, chociaż nie miał pojęcia, czy to dobrze, czy nie. Przecież wszyscy odwrócili się od Lawrence'a przynajmniej do tej pory wszystko właśnie na taki stan rzeczy wskazywało.
 William zamrugał.
 – Więc co robimy? – zapytał speszony i nagle rozejrzał się dookoła. Kogo się bał? Lawrence'a, czy raczej tego, że Carlisle nie był sam? – Ona powiedziała... – zaczął i zaraz syknął, bo rozdrażniona Kristin wbiła mu łokieć między żebra.
 – Ona? Ona? – zadrwiła. – Myślałam, że teraz jesteśmy my. Poza tym ona – dodała z naciskiem – powiedziała, że z nimi już nic jej nie łączy. A ja mam ochotę się zabawić – dodała i uśmiechnęła się na drapieżnie.
 Okręciła się na palcach wokół własnej osi i znów się roześmiała. Najwyraźniej perspektywa jakiejkolwiek przemocy napawała ją entuzjazmem, co było tym bardziej przerażające, że miała ciało młodej i pozornie niewinnej dziewczyny.
 Jedno było pewne – zamierzali go zabić, a nawet nie miał sposobności, żeby spróbować z nimi porozmawiać. Zresztą, Carlisle w tym momencie szczerze wątpił, czy którekolwiek z nich byłoby w ogóle zdolne do jakiejkolwiek rozmowy.
 – Willy, na co czekać? – zapytała śpiewnie Kristin. – Chcę... – zaczęła, gotowa dalej namawiać towarzyszy do podjęcia decyzji.
 Wtedy powietrze przecięły płomienie. Kristin urwała wpół słowa i nagle wrzasnęła, kiedy ognista kula odrzuciła ją na najbliższe drzewo. Był to okazały dąb o dość solidnym konarze, a jednak drzewo zatrzęsło się niebezpiecznie, jakby było w stanie złamać się pod ciężarem dziewczyny.
 Płomienie nie zniknęły – wręcz przeciwnie, jakby przybrały na sile, chociaż żadna roślina nie zajęła się ogniem. Ogień otoczył Kristin, a potem jakby w nią wniknął, rozświetlając ją jakimś wewnętrznym blaskiem i... sprawiając ból. Nieśmiertelna wrzasnęła dziko i zaczęła się wić, próbując walczyć z bólem, chociaż wydawała się być wobec niego absolutnie bezradna.
 William i Diana cofnęli się w popłochu. Złotowłosa dziewczyna w końcu uwolniła Carlisle'a spod swojego paraliżującego spojrzenia, żeby móc spojrzeć w stronę z której nadszedł ten niespodziewany atak. Doktor już chwilę wcześniej zorientował się, komu zawdzięcza życie, a jednak i tak spojrzał w odpowiednim kierunku, żeby się upewnić.
 Layla wyglądała niczym żywa pochodnia. Płomienie tańczyły na jej skórze, ale nie robiły jej krzywdy, po prostu wijąc się i muskając odsłonięte ramiona swojej pani, zdradzając swoją gotowość do ataku i absolutnie jej posłuszeństwo. Wzrok dziewczyny był dziki, podobnie jak i ona sama – to już nie była ta urocza, wystraszona dziewczyna, którą Gabriel przyprowadził i którą wraz z Esme, Carlisle starał się zaopiekować.
 Siostra Gabriela nie była sama. Chwilę później dołączył do niej rudowłosy chłopak, który momentalnie nasunął Carlisle'owi na myśl Edwarda, jeszcze za ludzkiego życia. Miał dokładnie takie same, zielone oczy, teraz utkwione w rozwścieczonej Layli.
 – Lay... – powiedział miękko, po czym bez wahania wyciągnął rękę i całkowicie obojętny na płomienie, położył dłoń na ramieniu dziewczyny.
 Jego dotyk podziałał niczym kubeł lodowatej wody – płomienie nagle zgasły, Layla zaś zamknęła oczy, całkowicie się rozluźniając. Torturowana do tej pory Kristin nagle przestała krzyczeć i skuliła się na ziemi, gniewnie obserwując siostrę Gabriela.
 – Trzymaj mnie, Dylan, bo zaraz skręcę któremuś z tych kretynów kark – westchnęła zmęczonym głosem. Uniosła powieki i spojrzała na każdego z niepokornej trójki z osobna. Dylan cały czas stał za nią, teraz delikatnie masując jej ramiona, żeby się uspokoiła. – William, w tej chwili do mnie! – zażądała dziewczyna, nieznoszącym sprzeciwów tonem.
 William wyglądał, jakby właśnie kopnęła go w brzuch, ale posłusznie stanął tuż przed nią.
 – Byliśmy... Dobrze wiesz, że byliśmy głodni – spróbował się wytłumaczyć i zaraz odskoczył, bo Layla zrobiła taki ruch, jakby zamierzała go uderzyć.
 – Nie gadaj głupstw, do jasnej cholery! – Na dalszy ciąg jej wypowiedzi składały się przede wszystkim liczne przekleństwa, w znamienitej większości po włosku. – Głodni! Dobre sobie! Gdyby tak było, nie zmasakrowalibyście całego miasteczka, żeby się zabawić! – wydarła się; na moment płomienie znów zatańczyły na jej skórze, ale tym razem sama je ugasiła.
 W jej głosie było tyle gniewu... Czyta nienawiść, pomieszana z wszechogarniającym zmęczeniem. Być może to efekt tego, że dziewczyna mieszkała z nimi na tyle długo, żeby Carlisle się do niej przywiązał, ale w tym momencie zapragnął zrobić cokolwiek, byleby jakoś ją pocieszyć. Zawahał się, po czym poruszył po raz pierwszy od dawna, robiąc niepewny krok w stronę dziewczyny.
 Layla krótko spojrzała na niego.
 – A niech to diabli, nie zbliżaj się do mnie w tym momencie – skrzywiła się, gwałtownie wzdrygając. – Nie ręczę za siebie. Poza tym... A niech to diabli! – powtórzyła i strząsnęła z ramion dłonie wciąż dotykającego ją Dylana.
 – Laylo... – zaryzykował Carlisle, chociaż wciąż był oszołomiony tym, co właściwie się przed chwilą stało. Nie miał pojęcia, co chce siostrze Gabriela powiedzieć. – Dziękuję – rzucił w końcu, bo to było jak najbardziej na miejscu, zważywszy na sytuację.
 – Takim jak ja się nie dziękuję – odparła chłodno, zaciskając dłonie w pięści. – Pomogłam, więc teraz najrozsądniej jest po prostu odejść – dodała, z premedytacją unikając jego wzroku.
 Zmieniła się, chociaż ciężko był określić rodzaj i przyczynę tej zmiany. Poza tym wyglądała na chorą, dziwnie blada i wymęczona. Wyglądała, jakby toczyła jakąś wewnętrzną wzmiankę, niekoniecznie związaną z tym, że ledwo hamowała gniew.
 – Pomogłaś... – powtórzyła Kristin, nagle odzyskując głos. – Och, Layla! Przecież powiedziałaś, że to już nie ma żadnego znaczenia! Że więzy rodzinne nie istnieją – dodała, podnosząc się na łokciach. – Dlaczego w takim razie nie pozwolisz nam go zabić? – zapytała.
 Layla spojrzała na nią krótko, a potem bez ostrzeżenia odwróciła się i chwyciła Dianę za szyję. Złotowłosa dziewczyna zupełnie się tego nie spodziewała i być może dlatego nawet nie spróbowała się bronić, kiedy Licavoli zaczęła ją dusić.
 – Co robisz?! – zawył William, a Kristin warknęła wściekle. Żadne z nich nie rozumiało, dlaczego to Diana oberwała. – Puść ją! – dodał jeszcze chłopak, ale nie odważył się podejść do Layli i jej ofiary.
 Layla bez pośpiechu rozluźniła uścisk i pozwoliła, żeby roztrzęsiona Diana upadła na ziemię, ledwo łapiąc oddech. Powoli odwróciła się w stronę pozostałej dwójki.
 – Twoje słowa, Kristin, sugerują, że masz wątpliwości co do tego, czy jestem dość okrutna – powiedziała cicho. – Zabijanie? Co w nim okrutnego? Śmierć czasami jest przywilejem – stwierdziła chłodno. Nagle zaczęła krążyć, jakby była zamkniętym w klatce dzikim zwierzęciem. – Więzy rodzinne nie mają znaczenia, nic nie ma, ale czy to znaczy, że mam zabić? – zadrwiła. – A co, jeśli nie zamierzam? Mam taki kaprys, więc go nie zabiję – oświadczyła, po czym spojrzała na ciemnowłosą dziewczynę. – Czy masz z tym jakiś problem, Kristin?
 Dziewczyna drgnęła.
 – Nie – bąknęła, świadoma już tego, że niesatysfakcjonującą Laylę odpowiedź przypłaci kolejną dawką bólu albo i czymś gorszym.
 – Znakomicie. – Layla spojrzała wprost na Carlisle'a, jakby nagle sobie o nim przypomniała. – Powiedz mojemu bratu, że mają z Beau przestać mnie szukać. Mam dość bombardowania telepatycznymi nawoływaniami po kilka godzin dziennie – skrzywiła się.
 Carlisle potrzebował dłuższej chwili, żeby spróbować dziewczynie odpowiedzieć. W tym momencie sam nie wiedział, czego się może po niej spodziewać.
 – Martwią się – przypomniał jej. – Laylo, cokolwiek się dzieje... Przecież dobrze wiesz, że jesteśmy ci w stanie pomóc – dodał, ale jeszcze kiedy mówił, zorientował się, że prawdopodobnie popełnił błąd.
 Layla wybuchła śmiechem tak histerycznym, że w tamtym momencie zapragnął ją przytulić. Wyglądała jak jedno wielkie nieszczęście i chyba była tego świadoma.
 – Mnie już nie można pomóc, niech to w końcu do was dotrze! – zdenerwowała się. Drżała, chociaż to chyba był strach, a nie gniew. Bała się, chociaż Carlisle nie miał pojęcia czego. – Najlepiej dla was byłoby, gdybyście o mnie zapomnieli. Tamta Layla umarła i już nie wróci – oznajmiła chłodno, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok.
 – Skąd możesz wiedzieć...? – zaczął.
 Znów zapanował nad nią gniew.
 – Nic nie wiesz! – naskoczyła na niego. – Nikt z was nic nie wie, nawet jeśli wam się wydaje, że jest inaczej. A może się mylę? – zadrwiła. – Czy wiesz, jak to jest czuć głód tak silny, że twoje żałosne zmagania przy wypracowywaniu samokontroli, są kroplą w oceanie? Czy wiesz, jak to jest, kiedy ciemność cię wzywa? A może masz pojęcie, jak czuje się ktoś, kto traci duszę? – zapytała, kręcąc głową. Loki zawirowały wokół jej twarzy. – Jak to jest być martwym, naprawdę martwym i pozbawionym nadziei, co? Wiesz, co czujemy? Kiedy z każdym kolejnym dniem tracimy siebie, kiedy człowieczeństwo wymyka się nam między palcami, a my poddajemy się ciemności i rozkoszy, którą daje nam zabijanie? Nie? – Teraz zaciskała pięści tak mocno, że wbiła sobie w skórę brudne paznokcie aż do krewi. – Nie masz o niczym pojęcia, dlatego nie proponuj mi pomocy!
 A potem coś w niej pękło i po prostu odwróciła się na pięcie, po czym rzuciła się do ucieczki, w kilka sekund znikając mu z oczu. Dylan i reszta popatrzyli na siebie oniemieli, po czym ruszyli za nią – nawet obolała Kristin i wciąż zadyszana Diana.
 Zanim się obejrzał, odgłosy ich kroków ucichły i został sam.

1 komentarz:

  1. No, nie powiem, nie spodziewalam sie. Myslalam ze dotra do Forks, ale tam cos wiesz, kogos wszamia.. A tu nie. ^^ Ale rozdzial ciekawy. Fajnie napisany. Czekam na kolejne. Zycze weeny.

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa