24 lutego 2013

Dwadzieścia trzy

Isabeau
Uderzenie o ziemię było tak mocne, że odczuła jego siłę w każdej komórce swojego ciała. Kolana się pod nią ugięły, kiedy poczuła niezbyt stabilny grunt pod nogami, a chwilę później wylądowała z impetem na ziemi, wpadając wprost w kilkucentymetrową warstwę śniegu.
Nie czegoś takiego się spodziewała, dlatego minęła dłuższa chwila zanim otrząsnęła się z szoku i w końcu zdecydowała podnieść. Klęczała pośród białej, zlodowaciałej masy, plując i mrużąc oczy w lodowatych podmuchach północnego wiatru. Śnieg wciąż prószył, a Isabeau znajdowała się w niczym nieosłoniętym miejscu, wystawiona na chłód i wirujące lodowe odłamki.
– Isabeau!? – usłyszała głos Lilianne, jakieś piętnaście metrów na zachód. – Przepraszam, coś chyba mi nie wyszło – rzuciła dziewczyna przepraszającym głosem.
Isabeau osłoniła oczy ręką i spojrzała w kierunku z którego dochodził głos. Wszyscy znajdowali się pod rozłożystym drzewem, które – chociaż naturalnie pozbawione liści – osłaniało ich od wiatru i śnieżnej zawieruchy. Widać było, że Lilianne dobrze przemyślała całe przenosiny, chociaż z perspektywy Isabeau wyszło to dosyć marnie.
Podniosła się, strząsając z siebie śnieg, a przynajmniej tą część, która nie rozpuściła się w kontakcie z jej ciepłą skórą i doszczętnie nie przemoczyła jej ubrania. Lodowaty wiatr jedynie pogarszał sprawę i Isabeau zaczęła drżeć, jednocześnie wyklinając na czymś świat stoi. Kogo w ostatnim czasie zabiła, że pech non stop ją prześladował?
Ruszyła w stronę Lilly i Cullenów, raz po raz potykając się i wyrzucając z siebie wszystkie przekleństwa, które znała – obojętnie czy po włosku, czy po angielsku. Nie obchodziło ją, czy ktokolwiek usłyszy wiązanki, które puszczała; Cullenowie już dawno przyzwyczaili się do jej specyficznego charakteru i nikt nawet nie próbował zwracać jej uwagi.
– Nic ci nie jest? – zapytała z wahaniem Esme, spoglądając na nią troskliwie.
Machnęła ręką, bagatelizując całe zajście. Od upadku twarzą w śnieg raczej się nie umierało – można było co najwyżej porządnie się zdenerwować.
– Przepraszam – powtórzyła Lilianne. – Nie rozumiem, co się stało. Wydawało mi się, że wszystko dobrze obliczyłam, biorąc pod uwagę również twoją moc, ale... Hej, czy ty przypadkiem ostatnio nie rozwinęłaś zdolności? Czułam tak wiele mocy, jakbym przenosiła przynajmniej ciebie i twojego brata. – Błękitne oczy nieśmiertelnej dosłownie przeszywały ją na wskroś.
Isabeau na moment zesztywniała, szybko jednak wzięła się w garść. Jak na idealną aktorkę i perfekcyjnego kłamcę przystało, momentalnie przybrała neutralny wyraz twarzy i spojrzała na Lilianne niemal wyzywająco.
– Nie mam pojęcia, co zrobiłaś źle, ale to z pewnością nie ma związku ze mną – powiedziała chłodno, ledwo powstrzymując się od tego, żeby w obronnym geście nie położyć dłoni na brzuchu. Ach, więc ich moc już teraz była aż tak silna, chociaż ciąża rozwijała się tak nienaturalnie powoli? – Jesteśmy niedaleko miasta, Lilianne. To jedno wielkie skupisko mocy – przypomniała, tym samym kończąc dyskusję.
Lilianne zawahała się; nie wyglądała na przekonaną, coś w tonie Isabeau jednak dało jej do zrozumienia, że najrozsądniej będzie myśleć. Powoli skinęła głową, po czym obrzuciła krótkim spojrzeniem każdego z osobna.
– No cóż, ja już chyba zrobiłam swoje – zauważyła, zaplatając ręce za plecami i nerwowo bujając się na piętach. Widać było, że w tym miejscu czuje się niezręcznie.
– Nie idziesz z nami? – zapytał ją Carlisle, odrobinę zaskoczony. – Nie jestem pewien, czy w obecnej sytuacji powinnaś zostać sama – dodał, a Isabeau pokręciła z niedowierzaniem głowa.
Cholera, czasami była aż pod wrażeniem tego, jak bardzo ludzcy byli. A może nawet więcej, bo nawet śmiertelnicy czasami nie byli w stanie wybaczać z taką łatwością. Chyba jedynie Carlisle i Esme mogli tak po prostu zapomnieć, że Lilianne trzymała się z tymi, którzy próbowali zaszkodzić ich rodzinie – wręcz ja zabić. Dla nich to była po prostu zagubiona pół-wampirzyca, która straciła siostrę i żałowała tego, co zrobiła, i do tego wszystkiego byli gotowi jej pomóc.
Lilianne pokręciła głową; dla niej ta nagła troska była równie uciążliwa, co dla Isabeau.
– Niektóre miejsca lepiej omijać z daleka – powiedziała jedynie, po czym spojrzała krótko na jedyną obecną przedstawicielkę rodu Licavolich; obie wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
Powodzenia, kapłanko, podesłała jej myśl. Isabeau powstrzymała grymas, ale postanowiła nie komentować tego, jak została nazwana. Najważniejsze, żeby jak na razie nie musiała tłumaczyć niczego Carlisle'owi i Esme.
Dziękuję.
Nie miała wątpliwości, że powodzenie jej się przyda, a słowa Lilly wcale nie sprowadzają się jedynie do celu, w jakim przybyli do Miasta Nocy. Chodziło o coś bardziej złożonego i Isabeau wiedziała, że będzie musiała się z tym zmierzyć, kiedy tylko przekroczą granicę i znajdą się w miejscu, które rządziło się własnymi prawami. Do jej domu.
Tam, gdzie czekały na nią wspomnienia i przeszłość.
Będzie tak jak zawsze, kiedy zdarzało jej się zajrzeć do miasta – mniej więcej raz na pięćdziesiąt lat. Mimo wszystko od przeszłości nie dało się w pełni uciec, czuła się bowiem zobowiązana do wypełnienia obowiązku, który został jej powierzony. Krótką wizytę raz na pół wieku była wstanie przeżyć, chociaż to i tak było trudne.
A teraz wróciła tutaj, chociaż ostatni raz zajrzała do Miasta Nocy zaledwie pięć lat wcześniej. Liczyła na siedem razy więcej czasu na psychiczne przygotowanie do kolejnej wizyty, a jednak ten został jej brutalnie pozbawiony. Przecież nie była w stanie nawet wszystkiego przemyśleć i przygotować się do tego, co miało ją tam spotkać.
To miał być koszmar i była tego pewna.
Otrząsnęła się z zamyślenia, wyrwana słowami Lilly, która właśnie wyraźnie speszonym tonem żegnała się z Esme. Wampirzyca posunęła się nawet do tego, żeby blondynkę objąć na co ta całkowicie zesztywniała; mimo to nie wyrwała się, być może potrzebując jakiegokolwiek psychicznego wsparcia.
– Jeszcze raz ci dziękujemy – powiedziała cicho Esme, najwyraźniej zauważając, że Lilianne czuje się kiepsko w takiej sytuacji i w końcu odsuwając dziewczynę od siebie.
– Ja... Do widzenia – wykręciła się, a potem pośpiesznie zdematerializowała.
Nie pozostał po niej nawet ślad – po prostu rozpłynęła się w powietrzu, zupełnie jak duch czy jakaś zjawa. Wyglądało to jeszcze bardziej imponująco w niezwykłej atmosferze, którą miejsce to zawdzięczało wciąż sypiącemu śniegowi, raz po raz rozpraszanego przez wiatr.
Isabeau ciaśniej otuliła się kurtką, którą miała na sobie. Było jej zimno, ale przecież nie miała jak pozbyć się przemoczonego ubrania, przynajmniej do momentu w którym nie znajdą się w mieście. Poza tym to i tak byłoby bez sensu, bo Lilianne przeniosła ich do miejsca oddalonego dobry kilometr od wejścia do Miasta Nocy – nie dlatego, że taki był jej kaprys, ale przez moc, która chroniła to niezwykłe miejsce. Dziewczyna nie była w stanie zmaterializować się bliżej.
Oczywiście zdawała sobie sprawę, że Michael byłby w stanie tego dokonać. On był jednym z najstarszych, jacy chodzili po świecie; nie pierwszym – prawdziwych pierwotnych, którzy wciąż żyli, można było zliczyć na palcach jednej dłoni, a i tak praktycznie nikt ich nie widywał i równie dobrze mogli już nie żyć – ale wystarczająco wiekowym, żeby zasłużyć sobie na szacunek. I przy tym dostatecznie potężnym, żeby omijać wszelakie bariery, które obowiązywały pozostałych.
Przestała o tym myśleć i zwróciła się twarzą na zachód; wyczuwała, że to właśnie tam – każdy nieśmiertelny to potrafił, nawet jeśli nie zawsze zdawał sobie z tych umiejętności sprawę.
– Idziemy – powiedziała po prostu i nie sprawdzając nawet, czy ktokolwiek jej posłuchał, ruszyła szybkim krokiem przed siebie.
Pozwalali jej prowadzić, ale szybko też praktycznie się z nią zrównali, kolejny raz stawiając ją w niezręcznej sytuacji. Oczywiście, kiedy szli tuż za jej plecami, instynkt cały czas podsuwał jej, że jest w niebezpieczeństwie – nawet jeśli faktycznie tak nie było. I zdecydowanie bardziej wolała te momenty, kiedy szli za nią, bo nie musiała ryzykować, że w którymś momencie na nich spojrzy. Nawet rozmawiając, nie oglądała się za siebie.
Gorzej było, kiedy znajdowali się tuż obok. Wtedy czuła się osaczona, chociaż może powinna być wdzięczna za to, że przynajmniej nie znalazła się pomiędzy nimi. Gdyby tak się stało, w ogóle nie wiedziałaby gdzie podziać oczy.
– To daleko stąd? – zagaił spokojnie Carlisle.
W jego tonie nie było niczego, co mogłoby ją denerwować albo stresować. Po prostu czysta ciekawość, uzasadniona dodatkowo tym, że właściwie nie powiedziała im zbyt wiele o tym, gdzie się udają. Poza tym było to pytanie z kategorii bezpiecznych – nie dotyczyło się jej, jej życia ani żadnych kwestii, które zmuszona byłaby przemilczeć.
– Nie bardzo – zapewniła. – Najwyżej kilometr. Jeśli pobiegniemy, dotrzemy tam w kilka minut – dodała, spoglądając na nich pytająco.
Doktor zmierzył ją wzrokiem i zawahał się.
– Nie jest ci zimno? – upewnił się, spoglądając z powątpieniem na jej przemoczone ubranie i klejące się do twarzy włosy.
Niepotrzebnie jej o tym przypomniał, bo jak do tej pory udawało jej się ignorować chłód i prawie o nim zapomniała, tak po jego słowach zaczęła dygotać. Westchnęła i wywróciła oczami – nigdy nie przepadała za tymi aspektami ludzkiej cząstki, którą miała w sobie.
– Faktycznie – przyznała niechętnie. – Chwila – dodała niemal spanikowanym głosem, bo wampir zrobił taki gest, jakby zamierzał dać jej swoją kurtkę, a na to z pewnością nie zamierzała pozwolić; nie chciała znów czegoś Carlisle'owi zawdzięczać.
No, chodź tutaj, proszę, pomyślała z zamkniętymi oczami, próbując wykorzystać moc, żeby stworzyć znajomą mgiełkę z ciepłego powietrza. Gabriel był w tym całkiem dobry, ale ona również znała się na takich sztuczkach. Poza tym jeśli Lilianne miała rację, powinna mieć teraz więcej mocy niż na co dzień, co mogło okazać się w obecnej sytuacji przydatne.
Prawie się udało, a przynajmniej tak pomyślała w pierwszej chwili – poczuła muśnięcie ciepła, ale jednocześnie śnieg po jej lewej stronie dosłownie eksplodował. Strumień wrzącej wody wystrzelił na jakiś metr do góry, tworząc gejzer. Odskoczyła pośpiesznie na bezpieczną odległość, okrągłymi ze zdumienia oczami wpatrując się w słup wody; najwyraźniej gdzieś pod ziemią musiał być ukryty strumień albo niewielkie jezioro.
– A niech to! – jęknęła. – Nie tak, nie tak... – mruknęła nerwowo, zamykając oczy i próbując zrobić cokolwiek, żeby powstrzymać zjawisko. Potrzebowała kilku minut, ale w końcu woda się uspokoiła i ponownie zniknęła pod ziemią. – Dawno tego nie robiłam... A zresztą, nieistotne – dodała, nie spoglądając na swoich towarzyszy.
Rzuciła się biegiem, chociaż ostatecznie nie udało jej wytworzyć ciepłej otoczki i było jej zimno. Czuła się dodatkowo upokorzona, policzki zaś jej płonęły i w duchu dziękowała opatrzności, że Cullenowie nie wiedzieli wszystkiego o mocy i nie mogli przewidzieć, że znów jakimś cudem straciła nad nią panowanie. Jej zdolności robiły się zbyt potężne i po prostu nie potrafiła nad nimi zapanować.
Nikt nic nie mówił, co przyjęła z ulgą. Biegła przed siebie, prowadząc właściwie na oślep i całkowicie zdając się na instynkt. Śnieg sypał jej w oczy i właściwie nic nie widziała, ale podświadomie czuła, że zmierza w dobrym kierunku. Była tego pewna równie mocno jak tego, że zwykły człowiek po biegu w takich warunkach i w przemoczonym ubraniu jak nic nabawiłby się zapalenia płuc.
Usłyszała coś, czego wyczekiwała od jakiegoś czasu – szum przelewanej wody. Przyśpieszyła, kierując się w stronę dźwięku, chociaż jednocześnie na sam myśl tego, jak blisko celu są, coś przewracało jej się w żołądku i cieszyła się, że niczego nie jadła – w innym wypadku jak nic zwymiotowałaby z nerwów, a tak nie miała czym.
Była zdenerwowana, chociaż starała się o tym nie myśleć. To oczywiste, że nie mogła się wycofać – i nie chciała, nawet jeśli kosztowało ją to wiele wysiłku i wymagało poświęcenia. Nie robiła tego tylko dla brata, ale dla wszystkich, bo jakby nie patrzeć, rodzina była dla niej najważniejsza, a Renesmee i Alessia już do niej należały. Poza tym robiła to, bo... Bo tak trzeba. Wiedziała, co powinni zrobić i okazałaby się potworem, gdyby przez wzgląd na siebie przemilczała tę możliwość. A wbrew temu, jak czasami się zachowywała, potworem nie była.
Teraz teren opadał łagodnie, chociaż przez całą drogę przede wszystkim biegli pod górkę. Isabeau nieznacznie zwolniła, bo podłoże było nieco nierówne i śliskie, a nie chciała się potknąć. Jeden upadek jej wystarczył, poza tym teraz była świadoma każdego swojego ruchu. Gdyby upadła nieszczęśliwie albo – bogini, broń! – przypadkiem uderzyła się w brzuch, mogłoby to się skończyć prawdziwą tragedią, której za wszelką cenę zamierzała uniknąć.
Ostatnie metry z górki pokonała właściwie się ślizgając. Wyhamowała dosłownie w ostatniej chwili, zatrzymując się tuż na skraju... zamarzniętego jeziora.
Nie musiała się odwracać, żeby się przekonać, czy Cullenowie do niej dołączyli – pełen zachwytu jęk Esme był jednoznaczny. Obejrzała się przez ramię, spoglądając na urzeczoną wampirzycę, która chwilę później stanęła tuż u jej boku.
– Och, Isabeau, gdzie my jesteśmy? – zapytała, nieznacznie unosząc głos, bo wszelakie dźwięki ginęły w szumie przelewanej wody.
Isabeau uśmiechnęła się pod nosem.
– My nazywamy je Zwierciadłem – wyjaśniła spokojnie, nie odrywając wzroku od niezwykłego widoku, który rysował się tuż przed nią.
Nie bez powodu tak właśnie określali to jezioro. Było niezwykłe pod każdym względem – poczynając od idealnie okrągłego kształtu, a na idealnie gładkiej, pokrytej lodem tafli kończąc. Lód był cienki i zachowywał się dokładnie tak, jak lustro; kiedy Isabeau nieznacznie się nachyliła, dostrzegła swoje idealne odbicie.
Skrzywiła się nieznacznie, musząc przyznać, że wygląda dość marnie – skórę miała bladą, ubranie przemoczone, a włosy posklejanie i w nieładzie. Nic dziwnego, że wiecznie zatroskani doktor i jego przyszła żona (no cóż, nie taka znów przyszła, ale mimo wszystko...) spoglądali na nią tak troskliwie, tym samym doprowadzając ją do szału. Musiała szybko doprowadzić się do porządku, jeśli chciała się w mieście jakkolwiek prezentować.
Przestała o tym myśleć i wyprostowawszy się, ponownie skupiła się na jeziorze. Najbardziej niezwykłe było to, że odbijało zasnute ciężkimi chmurami niebo, sprawiając, że wyglądało to tak, jakby chmury znalazły się na ziemi. Miało się wręcz wrażenie, że jeśli zrobi się krok go przodu i wejdzie na lód, zaraz zapadnie się wśród miękkości obłoków...
Spojrzała nieco dalej, gdzie na drugim końcu jeziora – jakieś piętnaście metrów – znajdował się wodospad. Woda spadała z wysokości jakich pięciu metrów i jako jedyna w okolicy nigdy nie zamarzała. Wyjaśniało to również głośny szum, który usłyszała już wcześniej. Właśnie jego nasłuchiwała, doskonale wiedząc, że dzięki temu z pewnością nie zbłądzą.
Wodospad wyglądał wręcz nierealnie w połączeniu z idealnie spokojnym jeziorem, a jednak mimo wszystko doskonale dopełniał całości. Wzburzona, pieniąca się woda łagodnie przechodziła w gładki lód; doskonała harmonia, wbrew temu, co mogłoby się wydawać. Poza tym Isabeau sądziła, że ten pozorny kontrast jak najbardziej pasuje do miejsca, które zamieszkiwały tak niezwykłe istoty, które ludzie znali jedynie z książek i podań.
– Musimy je obejść. Za wodospadem jest przejście – powiedziała cicho, wpatrując się w stromą ścianę z której spływała woda.
Jej głos ginął we wszechobecnym szumie, ale Carlisle i Esme ją usłyszeli. Pierwsza ruszyła wzdłuż brzegu, kierując się w prawą stronę. Doskonale wiedziała, że są tuż za nią, najprawdopodobniej wciąż wpatrzeni w nietypowe jezioro i wodospad.
– Nie da się przejść po lodzie? – zapytała nagle Esme, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać.
Isabeau na chwilę obejrzała się na nią.
– Tak po prawdzie to nie jestem pewna. Nikt nigdy po tym jeziorze nie chodzi – przyznała. – Nawet jeśli, szkoda niszczyć coś tak idealnego.
Wampirzyca skinęła głową.
– A co z ludźmi? – drążyła, chyba trafiając pytaniem w sedno, bo i Carlisle wydawał się być zainteresowany odpowiedzą.
– Ludzie zwykle tutaj nie docierają – ucięła i ponownie skupiła się na drodze.
Nie byli głupi i potrafili chronić to miejsce. Kiedy zwyczajny człowiek znalazł się mniej więcej w promieniu dwóch kilometrów od miasta, zawsze znajdywało się coś, co go powstrzymywało. Przypominało to trochę zdolności Renaty Volturi – delikwent po prostu zapominał gdzie szedł i właściwie bez powodu zmieniał kierunek. Było to jeden ze sposób, zależnie od tego, który ze strażników akurat czuwał. Czasami manipulowali pogodą albo... polowali.
To ostatnie wchodziło w grę, kiedy miasta pilnowały wilkołaki, zwykle w czasie pełni. Kiedy dzieci księżyca wychodziły na łowy, można było się spodziewać prawdziwej masakry i Isabeau cieszyła się, że od niemal czterystu lat nie musiała jej oglądać.
Zatrzymała się jakiś metr od wodospadu i nieznacznie skrzywiła. Już i tak była przemoczona, a nawet w tej odległości czuła na sobie lodowate kropelki, które rozbryzgiwały się na wszystkie strony – przejdzie przez lodowatą wodną zasłonę bynajmniej nie było zachęcającą perspektywą, ale innego wyjścia nie było. Oczywiście były też inne drogi, ale wymagały kolejnych kilku godzin biegu, a na to nie mieli teraz bynajmniej czasu; każda sekunda się liczyła.
Poza tym już byli na miejscu – ta prawda sprawiła, że poczuła się tak, jakby ktoś nagle kopną ją w żołądek. Nie miała pojęcia, jak wygląda jej twarz, ale musiała zdradzać targające nią emocje, bo nagle poczuła na ramieniu czyjąś dłoń.
– Wszystko w porządku? – zapytał ją troskliwie Carlisle.
Wyjątkowo nie poczuła złości z powodu tego, że ktokolwiek się o nią martwi. Powrót do domu wprowadził ją w dziwną nostalgię i przygnębienie; miała wrażenie, że faktycznie znajduje się gdzieś daleko, poza ciałem.
Spojrzała na Carlisle'a nie widzącymi oczami.
– Lilianne ma rację. Niektóre miejsca lepiej omijać z daleka – powtórzyła cicho; nie miała do dodania niczego więcej.
Strząsnęła dłoń doktora i w końcu ruszyła się z miejsca. Zamknęła oczy i bez zastanowienia skoczyła przed siebie. Chłód wody ją sparaliżował i przez kilka chwil nie zdawała sobie sprawy, że bezpiecznie wylądowała na stabilnej, nieośnieżonej ziemi. Drżąc, otworzyła oczy i spojrzała przed siebie, w głąb ciemnego korytarza.
Wodospad skrywał wejście do wydrążonego w skale tunelu, ciągnącego się przez jakieś dziesięć metrów. Prawie nic nie widziała, bo woda nie przepuszczała żadnych promieni słonecznych; wyjście również było poza jej zasięgiem – tuż przed nią korytarz skręcał ostro, niemal o dziewięćdziesiąt stopni, więc nie była w stanie nic zobaczyć.
Oddychała szybko, nieco nierówno. Powietrze w korytarzu było wilgotne i nieco przyciężkie, poza tym w otoczeniu kamiennych ścian było jeszcze zimniej niż na zewnątrz. Drżała na całym ciele, a przemoczone ubranie ciążyło jej coraz bardziej.
– T-tędy... – oznajmiła, ledwo powstrzymując się od tego, żeby nie zacząć szczękać zębami.
Ruszyła przed siebie, kiedy tylko Carlisle i Esme do niej dołączyli. Oboje byli przemoczeni, ale wampirom bynajmniej to nie przeszkadzało; w jakimś stopniu im tego zazdrościła, chociaż wiedziała, że to bez sensu.
Szła szybko, nie oglądając się za siebie i zdając jedynie na instynkt. Oddech i jej kroki odbijały się echem od ścian, nienaturalnie wyraźne i głośne. Starała się o tym nie myśleć, starając się wypatrzeć chociaż najbledsze światło, które dałoby znać, że są blisko wyjścia.
Znów ostro skręcili i właśnie zdawało jej się, że dostrzegła gdzie przed sobą jakiś błysk, kiedy wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Usłyszała gdzieś za sobą stłumiony pisk. Pośpiesznie odwróciła się, żeby mimo nieprzeniknionych ciemności przekonać się, co się stało, ale nie miała po temu okazji.
Coś poruszyło się po jej lewej stronie, a chwilę później ktoś chwycił ją za gardło i brutalnie przycisnął do ściany tunelu.

6 komentarzy:

  1. Jeśli mam być szczera, miałam ochotę z czystej złośliwości nie wstawić rozdziału, ale się powstrzymałam. Przypomnę jedynie niektórym... hm, inteligentnym inaczej (?), że spam pozostaje spamem, obojętnie czy się za niego przeprosi i po prostu będę takie komentarze kasować. A jeśli znów zobaczę ponaglenie, po prostu nie będę publikować, bo ja nie jestem maszyną i nie mam obowiązku dodawać notki codziennie.
    Nie będę też przepraszać, że wczoraj nie było rozdziału, bo mam życie prywatne, a to, że piszę codziennie, to jedynie moja dobra wola i to, że czerpię z tego przyjemność. Tu znów niektórzy najwyraźniej zapominają, że istnieje życie poza blogiem, który notabene nie jest moim obowiązkiem, a hobby. Innymi słowy, ponaglenia i pytania o to, czy i kiedy będzie nowy rozdział, doprowadzają mnie do szewskiej pasji i obrzydzają chęć żeby pisać cokolwiek.

    Dziękuję ślicznie osobie, która zabiła we mnie jakiekolwiek chęci, żeby napisać dzisiaj coś jeszcze,
    Nessa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Popieram w stu procentach.
      To jest jej blog i jej decyzja kiedy dodaje rozdział, ci którzy naprawdę cenią jej twórczość to według mnie są w stanie czekać i nie wywierać na niej presji a jeśli ktoś sądzi inaczej to nie jest godzien tego bloga czytać...
      A ty Ness nie przejmuj się takimi osobami i twórz dla tych którzy naprawdę są w stanie docenić twoją pracę ;)

      Usuń
    2. Oj tak, osoby spamujące o następne rozdziały... Ostatnio na Czarnym Księżycu miałam taką sprawę - dosłownie minutę po tym, jak wstawiłam rozdział, pojawił się komentarz z pytaniem, kiedy będzie następny. Grzecznie odpowiedziałam: "wtedy, gdy przeczytasz ten" xD

      Usuń
  2. Szczerze współczuję. Mi osobiście nikt nie spamuje, ale domyślam się, że to przesrane uczucie.
    Rozdział świetny. Jestem bardzo ciekawa kto ją tam zaatakował. Jako niecierpliwa dusza ^^ niecierpliwie czekam na kolejną notkę.
    Życzę weny.

    OdpowiedzUsuń
  3. Super rozdział . ciekawi mnie o co chodzi w tą kapłanką. I kto zaatakował Isabeau. jestem tutaj nowa zaczęłam czytać twojego bloga około tydzień temu i naprawdę masz rękę do pisania. pozdrawiam Anja ;*

    OdpowiedzUsuń
  4. PolonistkaRoku1 lutego 2022 21:24

    Ooooo, zaczynamy zabawę <3 Señoras y Señores, tu Ness zaczęła się bawić historią :D

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa