27 lutego 2013

Dwadzieścia sześć

Isabeau
Spomiędzy drzew wyłoniła się dwupiętrowa rezydencja. Isabeau uniosła głowę, wpatrując się w budynek, któremu nawet upływ czasu nie wydawał się szkodzić. Czerwona cegła wydawała się jeszcze bardziej szkarłatna w ostatnich promieniach zachodzącego skończą, chociaż ścian w większości nie było widać; przysłaniał je pnący się po ścianach dziki bluszcz (teraz uschnięty, ale poza tym mrozy nie zdołały go zniszczyć), miejscami sięgający aż do okien na piętrze.
W powietrzu unosił się zapach kurzu i starości. Śnieg przed domem wydawał się być nienaruszony, co chyba znaczyło, że nikogo w okolicy nie było od dawna. Zresztą to było widać po samym budynku – zaciągnięte zasłony i absolutna cisza, jednoznacznie wskazywały na to, że w tym miejscu nie ma żadnego życia.
Dom. Była w domu.
Nie chciała wchodzić do środka, ale nie miała większego wyboru – zamarła na tak długo, że Cullenowie się z nią zrównali, chociaż zostawiła ich w tyle.
Rzuciła im krótkie spojrzenie, po czym w końcu ruszyła się z miejsca. Ludzkim, powolnym tempem pokonała ostatnie metry, dzielące ją od żelaznej bramy, ledwo widocznej, bo cały teren ogradzał żywopłot, który już dawno wymknął się spod kontroli. Odgarniając zaschnięte gałęzie, żeby dostać się do furtki, omal nie połamała sobie paznokci, ale w końcu jej się udało.
Spojrzała na bramę. Czarna farba już dawno odpadła, ale to nie umniejszało tego, że zdobienia były fantastyczne – kwiatowe motywy, głownie róże, więc brama przypominała trochę nietypowy żelazny krzak.
Isabeau odszukała klamkę i nacisnąwszy ją, pchnęła furtkę. Musiała użyć całkiem sporo siły, ale w końcu ciężka brama otworzyła się, przeraźliwie skrzypiąc na zardzewiałych zawiasach i rozgarniając umoszczony na ziemi śnieg.
Tuż nad jej głową znajdował się żelazny łuk; powstrzymałam się od spojrzenia w górę, bo dobrze wiedziała, co tam zobaczy: znak sierpa księżyca, być może wciąż posrebrzany. Nie chciała sprawdzać.
Uchyliła bramę jedynie odrobinę, żeby być w stanie się przez nią prześlizgnąć. Szczelina nie była duża, ale dostatecznie szeroka, żeby Carlisle i Esme również byli w stanie przez nią przejść.
Wiedziała, że zafascynowani rozglądają się dookoła.
– Boże, Isabeau, ten ogród musiał być kiedyś piękny – stwierdziła wampirzyca, a Isabeau chcąc nie chcąc musiała przyznać jej rację.
Chociaż wciąż nie zamierzała przepraszać, darowała sobie zmowę milczenia i odwróciła się w stronę swoich towarzyszy; znowu szła tyłem, ale podobnie jak w lesie, nie obawiała się upadku.
– Teraz też jest, chociaż na swój sposób. Jest dziki – westchnęła, rozglądając się dookoła. – Ale kiedy moja mama się nim zajmowała, wtedy faktycznie był piękny – przyznała.
Rozejrzała się dookoła, porażona różnicą pomiędzy tym, co pamiętała a co zastała teraz. Allegra uwielbiała róże i to właśnie one zawsze przeważały. Krzaki rozwiały się i wyraźnie brakowało im opieki, chociaż zimą było to najmniej istotne, bo wszystkie rośliny pozostawały uśpione. Podobnie jak drzewka owocowe i starannie otoczony kamiennym kręgiem fragment ziemi, gdzie zasadzono najróżniejsze, najbardziej fantazyjne kwiaty z różnych stron świata, latem tworzące idealną kompozycję. Isabeau niemal czuła słodki kwiatowy zapach – doskonalszy niż nawet najlepsze czy najdroższe perfumy.
W samym środku tego, co kiedyś było fantastycznym kwietnikiem, a z czego pewnie teraz zostały same chwasty, stał ludzkich rozmiarów pomnik kobiety. Wykonany z białego marmuru, wydawał się być zachowany najlepiej ze wszystkiego, co znajdowało się w ogrodzie. Kobieta o twarzy, którą mógłby mieć jedynie anioł, wznosiła ręce ku niebu i obejmowała nimi księżyce – kilka, nie jeden, chociaż faktycznie był to ten sam satelita, po prostu przedstawiony w różnych kwartach.
Isabeau pochyliła głowę. Postać Selene zawsze ją zachwycała, kiedy jeszcze była dzieckiem i mieszkała w tym miejscu. Nie raz bawiła się w tym ogrodzie z Aldero, a kiedy nie było go akurat przy nim, siadała pomiędzy kwiatami i obserwowała pomnik bogini, zachwycona jej urodą. Zawsze podobała jej się suknia, w której kobieta została przedstawiona – chociaż wykuta z marmuru, wydawała się zwiewna i lekka, uszyta z jakiegoś nieznanego materiału, przypominającego tchnienie wiatru. Czasami zastanawiała się, jak to jest mieć na sobie coś tak delikatnego.
Wzdrygnęła się i odwróciła wzrok; właśnie dlatego jakiś wiek temu postanowiła, że nawet będąc w mieście, nie zajrzy do tego domu. Kolejna obietnica, którą ostatecznie złamała.
– Tam w cieniu – powiedziała cicho, wskazując na bardziej odległy kąt ogrodu – kiedyś mama hodowała drzewka cytrynowe. Zawsze mówili, że to głupota, bo się nie przyjmą, ale nie doceniali jej. To nie ten klimat, oczywiście, ale to jej nie powstrzymało i cały czas otaczała je cieplną mgiełką, żeby nie obumarły – wyznała, chociaż właściwie nie była pewna, dlaczego o tym mówi.
– Musiała kochać rośliny – stwierdziła poruszona Esme.
Isabeau mogła się założyć, że gdyby miała warunki i możliwości, sama jakimś cudem przywróciłaby temu miejscu dawną świetność. Co najlepsze, była w stanie ją sobie w tym miejscu wyobrazić; na samą myśl aż zapragnęła się uśmiechnąć.
– O, tak… – wyszeptała.
Instynktownie wyczuła, że jest blisko werandy, dlatego odwróciła się, żeby się przypadkiem nie potknąć. Jednym susem przeskoczyła schodki i stanęła tuż przed masywnymi, dębowymi drzwiami. Podobnie jak brama, były zdobione, ale nie w tak obfity sposób; jedynie klamka i kołatka otoczone były posrebrzanymi zdobieniami.
Isabeau przez chwilę wpatrywała się w zamek, po czym wyłowiła spod koszulki naszyjnik, który założyła przed wyjściem – była to jedyna rzecz, którą wzięła. Śpieszyła się bardzo, żeby Cullenowie nie mieli okazji mu się przyjrzeć, chociaż ukrywanie przed nimi czegokolwiek zdawało się być głupotą.
Zawieszka naszyjnika była srebrna i – oczywiście – miała kształt półksiężyca. Drobne kryształki, którymi była wyłożona, wychwytywały każde najdrobniejsze załamanie światła i lśniły bajecznie.
Beau zignorowała to i chwyciła za drugą rzecz, która zawieszona była na łańcuszku – ciężki, zardzewiały klucz, który idealnie wpasował się w dziurkę od klucza dębowych drzwi.
Zamek chrząknął i jakby chciał zaprotestować, ale wtedy coś kliknęło i drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Isabeau pospiesznie weszła do środka, zanim zdążyłaby się rozmyślić.
W hollu było ciemno, ale to w niczym nie przeszkadzało – Beau doskonale znała to miejsce. Czuła w powietrzu drażniący zapach kurzu, który wzbijał się w powietrze przy każdym jej kroku na brudnym dywanie. Nagle zaczęła kichać jak małe kocie, dlatego przyspieszyła, żeby znaleźć się w jakimś bardziej przyjaznym miejscu.
Zatrzymała się przy schodach, prowadzących na piętro. Na górze były jeszcze jedne schody, ukryte za zasłoną i prowadzące na poddasze. Tam znajdował się jej dawny pokój – miejsce, które zawsze uwielbiała, bo było odcięte od świata i należało wyłącznie do niej.
Z korytarza odchodziła para drzwi, prowadzących kolejno – jak dobrze pamiętała – do salonu i do kuchni. Łazienki i liczne sypialnie znajdowały się na piętrze.
Z westchnieniem oparła się o ścianę (ciekawe, czy ciemnozielona farba i fantazyjne wzory, wymalowane ręką Allegry przetrwały?); w tym miejscu się dusiła i to nie tylko ze względu na kurz.
– Nie chcesz tutaj być – usłyszała nieco zatroskany głos Carlisle'a. To nie było pytanie; doktor po prostu stwierdzał fakty.
– Nie – przyznała. – Ale to w tym momencie nie jest istotne – ucięła stanowczo, unosząc powieki żeby na niego spojrzeć.
Otworzył usta, być może planując się z nią spierać, ale wtedy odezwała się Esme:
– Co to było? – zapytała nieco zdezorientowanym tonem, rozglądając się dookoła. Spojrzeli na nią pytająco. – Cii… Słuchajcie – szepnęła, unosząc ostrzegawczo dłoń.
Nie trzeba było długo czekać. Do Isabeau doszedł charakterystyczny dźwięk, który rozpoznała jako bicie serca i coś jakby… łkanie?
Nie byli tutaj sami.
Nie zastanawiała się długo – wiedziała skąd do dochodzi szloch, dlatego bez zbędnych ceregieli wyciągnęła dłoń i szarpnięciem otworzyła drzwi do kuchni. Wpadła do środka i rozejrzała się dookoła.
A potem zamarła.
Mała dziewczynka, najwyżej dziesięcioletnia, spojrzała na nią rozszerzonymi ze strachu oczami i czmychnęła w kąt pomieszczenia. Skuliła się pod ścianie, chociaż nie było niczego za czym mogłaby się schować. Teraz łkała już na całego, zupełnie jakby ktoś ją bił albo przynajmniej na nią krzyczał, a przecież Isabeau nie zrobiła nawet kroku w jej stronę.
Twarz małej, chociaż brudna i zalana łzami, bez wątpienia można było uznać za piękną. Była to okrągła buzia o łagodnych, dziecięcych rysach. Najbardziej charakterystyczne były duże, niebieskie oczy, podobne do tych Isabeau, chociaż bardziej intensywne. Dziewczynka wyglądała jak aniołem, zwłaszcza z burzą złocistych łódzkie, które sięgały jej aż do pasa i podskakiwały przy każdym ruchu. Poza tym zresztą wyglądały bardzo znajomo.
Isabeau zabrakło słów.
– Pani Licavoli! Pani Licavoli, ja przepraszam! – zaszlochała mała. Próbowała otrzeć oczy o brudną, postrzępioną sukienkę, którą miała na sobie, a która z pewnością nie nadawała się na tę porę roku. – Ja… On mi powiedział, ale ja nie zdążyłam… Ja naprawdę się starałam – mamrotała bez większego sensu, drżąc tak, że wypowiadane słowa były jeszcze trudniejsze do zrozumienia.
Isabeau rozejrzała się po kuchni, nic już nie rozumiejąc. Zobaczyła wywrócone wiaderko z wodą i porzuconą ścierkę; cześć płynu się wylała i na środku podłogi robiła się coraz większa kałuża.
Usłyszała cichy jęk z sobą.
– Och…! – Esme była w szoku. – Isabeau, kto to jest? Co tu się właściwie dzieje? – zapytała i zrobiła krok, jakby chciała podejść do dziecka, ale rozmyśliła się, kiedy mała zadrżała ze strachu.
Isabeau straciła cierpliwość; powoli osunęła się na kolana, żeby lepiej widzieć twarz dziewczynki.
– Jak ci na imię? – zapytała, ignorując Cullenów. Jakby w ogóle wiedziała, co się dzieje.
Myślała, że dziecko nie odpowie, ale – o dziwo – mała odezwała się niemal natychmiast.
– To zależy, jak pani będzie chciała mnie nazywać – wyrzuciła z siebie na wydechu.
Spojrzała na nią z niedowierzaniem i pokręciła głową. Fakt, bywali tacy opiekunowie, którzy traktowali ludzi przedmiotowo, ale – na litość bogini – to było dziecko. A jednak wydawało się, że ta drobna istotka przeszła dość, by spodziewać się, że Isabeau będzie zwracać się do niej jak do przedmiotu!
Niech to szlag te wszystkie zasady!, pomyślała wzburzona i ledwo powstrzymała się od tego, żeby nie zacząć przeklinać. Wtedy jak nic przeraziłaby małą jeszcze bardziej.
– A jak na ciebie mówią? – zapytała, spoglądając na blondynkę zachęcająco.
Mała przekrzywiła głowę, nieco zaskoczona. Czego innego się po niej spodziewała?
– Mam na imię Sunny – powiedziała w końcu niemal niesłyszalnym szeptem.
Sunny. Jak słońce. To imię też jej coś mówiło, podobnie jak buzia dziewczynki. Przyjrzała jej się jeszcze raz i nagle doznała olśnienia.
– Sunny? Sunny Merwin, córka Sary? – zaryzykowała, a widząc nagły błysk w oczach dziesięciolatki, nie miała już żadnych możliwości. – O bogini, skarbie, dlaczego się mnie tak boisz? – zapytała wstrząśnięta, spoglądając na jedną ze swoich podopiecznych.
Stanęła na nogi i wyciągnęła ręce; coś w jej postawie musiało przekonać Sunny, że jest bezpieczna, bo w końcu ruszyła się z miejsca i dosłownie wpadła Isabeau w ramiona. Uniosła ją bez trudu, co aż ją zaniepokoiło. Sunny była wychudzona, poza tym cała drżała w swojej cienkiej sukience; temperatura w kuchni musiała sięgać niewiele powyżej zera.
– Nie zdążyłam posprzątać. Powiedział, że będziesz na mnie zła – powiedziała cicho Sunny i zadrżała na jakieś wspomnienie.
Isabeau zmrużyła gniewnie oczy. Nic z tego nie rozumiała, ale jeśli ktoś kazał dziesięcioletniemu dziecku sprzątać i to na dodatek tutaj, gdzie samo odkurzanie wydawało się być zajęciem na przynajmniej jeden tydzień...
– Kto ci kazał? – zapytała, chociaż zaczynała mieć już pewne podejrzenia.
Sunny rozejrzała się niespokojnie.
– Yves – przyznała w końcu, a Isabeau z wrażenia aż opadła na najbliżej stojące krzesło. – Powiedział, że pani jest tutaj, a ja mam posprzątać zanim pani...
– Isabeau – poprawiła gniewnie, przerywając jej wpół zdania. – Mów mi Isabeau. I nigdy więcej nie słuchaj tego, co ci mówi Yves – dodała, ostatnie słowo wyrzucając z siebie tak, jakby to było najgorsze przekleństwo.
Sunny się uspokoiła i to chyba jako jedyna, bo Isabeau dosłownie kipiała ze złości. Ostatecznie spojrzała wręcz błagalnie na Carlisle'a i Esme, bo sama już nie wiedziała, co powinna zrobić. Miała pojęcie, że mają jeszcze więcej pytać i zamierzała im pewne rzeczy wyjaśnić, ale co mogła zrobić, skoro jednocześnie wypadało zaopiekować się Sunny?
Ostatecznie posadziła małą na krześle przy kuchennym stole (wcześniej przyniosła z salonu kilka poduszek, bo dziecko ledwo sięgało blatu) i każąc jej chwilę zaczekać, odciągnęła Cullenów na bok, gdzie dziewczynka nie mogła ich usłyszeć.
– Ona jest głodna, ale ni cholery nie wiem, co jej dać – mruknęła ponuro. Kiedy szli przez miasto, nie myślała raczej o uzupełnianiu lodówki. – Nie byłam w tym domu od wieku, więc nie gromadziłam zapasów – westchnęła, zamierzając zapytać, czy nie zostaliby chwilę z Sunny, żeby mogła skoczyć do miasta, ale wtedy Esme postanowiła ją zaskoczyć.
Wampirzyca zsunęła z ramienia torbę – jedyną, którą zabrała ze sobą – po czym pośpiesznie ją otworzyła. Zerknęła z uśmiechem na siedzącą przy stole Sunny i wyjęła niewielkie zawiniątko, które okazało się... kanapkami?
– W ogóle nie myślałaś o sobie, kiedy wychodziliśmy, ale ja brałam pod uwagę, że może niekoniecznie będziesz chciała zapolować... – Esme wzruszyła ramionami. – Skoro na razie nie mamy nic...
Isabeau poczuła, że ma ochotę ją ucałować.
Jeśli chodziło o Esme, Sunny chyba nie mogła lepiej trafić, jeśli chodziło o opiekę. Isabeau obserwowała obie i doszła do wniosku, że wampirzyca jest dosłownie w swoim żywiole. Zawsze pragnęła dziecka i teraz instynkt macierzyński dawał o sobie znać, co było widać po sposobie w jaki obchodziła się z tą kruchą istotą. W samej Sunny też momentalnie zaszła zmiana, bo wcale nie wyglądała na wystraszoną czy speszoną obecnością kogoś obcego – wręcz przeciwnie: wyglądała na nader ufną, kiedy Esme zaczęła z nią rozmawiać i zachęcać do jedzenia.
Isabeau doszła do wniosku, że równie dobrze można na chwile je zostawić, dlatego zmusiła Carlisle'a do ruszenia się z miejsca (było to o tyle trudne, że przypatrywał się Esme jak urzeczony, kiedy tak zachowywała się niemal jak człowiek) i niemal siłą wyciągnęła go do salonu. Chcieli z Esme wyjaśnień już wcześniej, więc zamierzała w końcu ich udzielić, ale nie przy Sunny. Musieli porozmawiać na osobności, a Esme i tak miała wszystko usłyszeć.
Salon był równie zakurzony i ciemny, jak hol i kuchnia. Isabeau podeszła do miejsca, gdzie znajdowało się okno i zamaszystym ruchem rozchyliła ciężkie zasłony. Wszechobecny kurz momentalnie wypełnił powietrze i potrzebowała chwili, żeby przestać kaszleć i otrząsnąć się po tym, jak oślepiło ją szkarłatne światło zachodzącego słońca.
Bez pośpiechu odwróciła się i oparła o parapet; czuła się strasznie zmęczona i ledwo była w stanie zebrać myśli.
Carlisle stanął przy niej i spojrzał na nią niemal troskliwie.
– Jesteś pewna, że chcesz teraz rozmawiać? – zapytał dla pewności. – Nie wiem o co chodzi, Isabeau, ale mam wrażenie, że odkąd w ogóle wspomniałaś o tym miejscu, czujesz się co najmniej źle – przyznał, tym samym dając jej do zrozumienia, że wszyscy dostrzegali zdecydowanie więcej niż by chciała.
Westchnęła.
– To przeszłość. Ciężko mi do niej wracać, ale to jedynie wyjście, jakie widzę – ucięła lakonicznie. – Poza tym chociażby przez wzgląd na Sunny dobrze, że się pojawiłam – zauważyła przytomnie.
– Zależy ci na niej. Podobnie jak na Nessie i Ali – powiedział i słychać było, że jest pod wrażeniem. Najwyraźniej nie podejrzewał Isabeau o zdolność do poświęceń, a co dopiero do okazywania komukolwiek ciepłych uczuć.
Uśmiechnęła się, ale z goryczą.
– Nie da się ukryć – przyznała, czym chyba go zaskoczyła, bo do tej pory zawsze ukrywała uczucia. Teraz jednak nie miała na to siły. – Sunny poznałam, kiedy byłam tutaj po raz ostatni, jakieś pięć lat temu. Mówiłam, że ludzie są u nad pod ochroną, póki nie skończą piętnastu lat, ale są pewne wyjątki. Jej matka, Sara, zbuntowała się. Ojciec Sunny właściwie przehandlował ją i jej starszego syna, Hetha, kiedy była z małą w ciąży. Tchórz, przegrał jakiś zakład z wampirem i wolał poświęcić całą rodzinę niż ponieść konsekwencje. – Isabeau zacisnęła dłonie na krawędzi parapetu, aż zbledły jej kostki. – Wiem, że Sara nigdy nie chciała, żeby jej dzieci wychowywały się w tym miejscu. Kiedy Sunny miała pięć lat, próbowała uciec razem z dziećmi, a to najgorsze, co można tutaj zrobić, kiedy jest się człowiekiem. Oczywiście złapali całą trójkę... – Urwała na moment, żeby zebrać myśli. – Sara wydała na siebie wyrok, bo tego się tutaj nie wybacza. Ludzie, którzy raz trafili do tego miejsca, nigdy go nie opuszczą, bo to zagrożenie dla tajemnicy. Była niepokorna, więc stwierdzono, że trzeba ją zabić. Wszystko byłoby może i dobrze, gdyby nie to, że jej wina spadła również na dzieci, którym odmówiono dalszej ochrony. Całe miasto mówiło o tym, że zaledwie pięcioletnia dziewczynka i jej dwunastoletni brat należą właściwie do wszystkich. To jak stać się zwierzyną łowną, bo wtedy każdy ma prawo bez konsekwencji zabić.
Odepchnęła się rękami od parapetu i zaczęła nerwowo krążyć, nie mogąc ustać w miejscu. Carlisle przez cały czas ją obserwował.
– Uratowałaś ich – domyślił się. – Co zrobiłaś, Isabeau? – dociekał, najwyraźniej zaczynając kojarzyć fakty o których wspomniała wcześniej.
Zatrzymała się i na niego spojrzała.
– Mogłam być jedną z tych, które udzielają ochrony, więc ich przygarnęłam – wyjaśniła. – Nie mogłam pozwolić, żeby na nie polowali. Wystarczyło, że otoczyłam je swoją ochroną. Nie muszę być na miejscu, żeby miały zapewnioną nietykalność. – Znów zaczęła krążyć, chociaż jednocześnie czuła, że mięśnie zaczynają odmawiać jej posłuszeństwa. – Zrezygnowałam z przywilejów, które to daje. Nie chciałam ich krwi, a do piętnastego roku życia nie są zobowiązani oddawać nic na rzecz miasta. A przynajmniej Sunny, bo jej brat jest już chyba powyżej tej granicy – poprawiła się. – Tak czy inaczej, pomogłam im przeżyć, ale ich nie niańczyłam. A może powinnam...
Pokręciła głową. Takie rozwiązanie znaczyłoby, że musi zostać w mieście, a to nie wchodziło w grę. Liczyła jednak na to, że może ktoś inny będzie w stanie pomóc dzieciom – niekoniecznie nieśmiertelni, ale mieszkający tu ludzie – jednak sądząc po wyglądnie Sunny, ostatecznie doszła do wniosku, że pomyliła się i to bardzo.
– O kim wspominała Sunny? – zapytał ją nagle Carlisle, na całe szczęście postanawiając nie drążyć tematu ochrony; Isabeau była mu za to wdzięczna.
– Zauważyłeś, co? – Uśmiechnęła się blado. Mogła się domyśleć, że po sposobie w jaki mówiła dało się wyczuć wrogość. – Yves jest przywódcą watahy wilkołaków – odparła spokojnie. – Niejako ma swój udział w polityce miasta, ale w praktyczne na całe szczęście nikt nie bierze go pod uwagę. Można powiedzieć, że za mną nie przepada i to ze wzajemnością. Najwyraźniej już wie, że nieco przetrzepałam skórę jego szczeniakom i próbował mścić się, strasząc Sunny – stwierdziła z nieskrywaną pogardą. – To, ładnie mówiąc, totalny skur... – zaczęła, ale nie zdążyła dokończyć.
Od strony drzwi doszedł ją nieprzyjemny śmiech.

2 komentarze:

  1. Piszę tu, to może mnie zauważysz :V Panie King Balor, jest do Pana jakiś kontakt? ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Pewnie Pani Ness :)
    Może być fb?
    https://www.facebook.com/farfarss

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa