Isabeau
Spomiędzy drzew wyłoniła się
dwupiętrowa rezydencja. Isabeau uniosła głowę, wpatrując się w budynek,
któremu nawet upływ czasu nie wydawał się szkodzić. Czerwona cegła wydawała się
jeszcze bardziej szkarłatna w ostatnich promieniach zachodzącego skończą,
chociaż ścian w większości nie było widać; przysłaniał je pnący się po
ścianach dziki bluszcz (teraz uschnięty, ale poza tym mrozy nie zdołały go
zniszczyć), miejscami sięgający aż do okien na piętrze.
W powietrzu
unosił się zapach kurzu i starości. Śnieg przed domem wydawał się być
nienaruszony, co chyba znaczyło, że nikogo w okolicy nie było od dawna.
Zresztą to było widać po samym budynku – zaciągnięte zasłony i absolutna
cisza, jednoznacznie wskazywały na to, że w tym miejscu nie ma żadnego
życia.
Dom. Była w domu.
Nie chciała
wchodzić do środka, ale nie miała większego wyboru – zamarła na tak długo, że
Cullenowie się z nią zrównali, chociaż zostawiła ich w tyle.
Rzuciła im
krótkie spojrzenie, po czym w końcu ruszyła się z miejsca. Ludzkim,
powolnym tempem pokonała ostatnie metry, dzielące ją od żelaznej bramy, ledwo
widocznej, bo cały teren ogradzał żywopłot, który już dawno wymknął się spod
kontroli. Odgarniając zaschnięte gałęzie, żeby dostać się do furtki, omal nie
połamała sobie paznokci, ale w końcu jej się udało.
Spojrzała
na bramę. Czarna farba już dawno odpadła, ale to nie umniejszało tego, że
zdobienia były fantastyczne – kwiatowe motywy, głownie róże, więc brama
przypominała trochę nietypowy żelazny krzak.
Isabeau
odszukała klamkę i nacisnąwszy ją, pchnęła furtkę. Musiała użyć całkiem
sporo siły, ale w końcu ciężka brama otworzyła się, przeraźliwie skrzypiąc
na zardzewiałych zawiasach i rozgarniając umoszczony na ziemi śnieg.
Tuż nad jej
głową znajdował się żelazny łuk; powstrzymałam się od spojrzenia w górę,
bo dobrze wiedziała, co tam zobaczy: znak sierpa księżyca, być może wciąż
posrebrzany. Nie chciała sprawdzać.
Uchyliła
bramę jedynie odrobinę, żeby być w stanie się przez nią prześlizgnąć.
Szczelina nie była duża, ale dostatecznie szeroka, żeby Carlisle i Esme
również byli w stanie przez nią przejść.
Wiedziała,
że zafascynowani rozglądają się dookoła.
– Boże,
Isabeau, ten ogród musiał być kiedyś piękny – stwierdziła wampirzyca, a Isabeau
chcąc nie chcąc musiała przyznać jej rację.
Chociaż
wciąż nie zamierzała przepraszać, darowała sobie zmowę milczenia i odwróciła
się w stronę swoich towarzyszy; znowu szła tyłem, ale podobnie jak w lesie,
nie obawiała się upadku.
– Teraz też
jest, chociaż na swój sposób. Jest dziki – westchnęła, rozglądając się dookoła.
– Ale kiedy moja mama się nim zajmowała, wtedy faktycznie był piękny – przyznała.
Rozejrzała
się dookoła, porażona różnicą pomiędzy tym, co pamiętała a co zastała
teraz. Allegra uwielbiała róże i to właśnie one zawsze przeważały. Krzaki
rozwiały się i wyraźnie brakowało im opieki, chociaż zimą było to najmniej
istotne, bo wszystkie rośliny pozostawały uśpione. Podobnie jak drzewka owocowe
i starannie otoczony kamiennym kręgiem fragment ziemi, gdzie zasadzono
najróżniejsze, najbardziej fantazyjne kwiaty z różnych stron świata, latem
tworzące idealną kompozycję. Isabeau niemal czuła słodki kwiatowy zapach – doskonalszy
niż nawet najlepsze czy najdroższe perfumy.
W samym
środku tego, co kiedyś było fantastycznym kwietnikiem, a z czego
pewnie teraz zostały same chwasty, stał ludzkich rozmiarów pomnik kobiety.
Wykonany z białego marmuru, wydawał się być zachowany najlepiej ze
wszystkiego, co znajdowało się w ogrodzie. Kobieta o twarzy, którą
mógłby mieć jedynie anioł, wznosiła ręce ku niebu i obejmowała nimi
księżyce – kilka, nie jeden, chociaż faktycznie był to ten sam satelita, po
prostu przedstawiony w różnych kwartach.
Isabeau
pochyliła głowę. Postać Selene zawsze ją zachwycała, kiedy jeszcze była
dzieckiem i mieszkała w tym miejscu. Nie raz bawiła się w tym
ogrodzie z Aldero, a kiedy nie było go akurat przy nim, siadała
pomiędzy kwiatami i obserwowała pomnik bogini, zachwycona jej urodą.
Zawsze podobała jej się suknia, w której kobieta została przedstawiona – chociaż
wykuta z marmuru, wydawała się zwiewna i lekka, uszyta z jakiegoś
nieznanego materiału, przypominającego tchnienie wiatru. Czasami zastanawiała
się, jak to jest mieć na sobie coś tak delikatnego.
Wzdrygnęła
się i odwróciła wzrok; właśnie dlatego jakiś wiek temu postanowiła, że
nawet będąc w mieście, nie zajrzy do tego domu. Kolejna obietnica, którą
ostatecznie złamała.
– Tam w cieniu
– powiedziała cicho, wskazując na bardziej odległy kąt ogrodu – kiedyś mama
hodowała drzewka cytrynowe. Zawsze mówili, że to głupota, bo się nie przyjmą,
ale nie doceniali jej. To nie ten klimat, oczywiście, ale to jej nie
powstrzymało i cały czas otaczała je cieplną mgiełką, żeby nie obumarły – wyznała,
chociaż właściwie nie była pewna, dlaczego o tym mówi.
– Musiała
kochać rośliny – stwierdziła poruszona Esme.
Isabeau
mogła się założyć, że gdyby miała warunki i możliwości, sama jakimś cudem
przywróciłaby temu miejscu dawną świetność. Co najlepsze, była w stanie ją
sobie w tym miejscu wyobrazić; na samą myśl aż zapragnęła się uśmiechnąć.
– O, tak… –
wyszeptała.
Instynktownie
wyczuła, że jest blisko werandy, dlatego odwróciła się, żeby się przypadkiem
nie potknąć. Jednym susem przeskoczyła schodki i stanęła tuż przed
masywnymi, dębowymi drzwiami. Podobnie jak brama, były zdobione, ale nie w tak
obfity sposób; jedynie klamka i kołatka otoczone były posrebrzanymi
zdobieniami.
Isabeau
przez chwilę wpatrywała się w zamek, po czym wyłowiła spod koszulki
naszyjnik, który założyła przed wyjściem – była to jedyna rzecz, którą wzięła.
Śpieszyła się bardzo, żeby Cullenowie nie mieli okazji mu się przyjrzeć,
chociaż ukrywanie przed nimi czegokolwiek zdawało się być głupotą.
Zawieszka
naszyjnika była srebrna i – oczywiście – miała kształt półksiężyca. Drobne
kryształki, którymi była wyłożona, wychwytywały każde najdrobniejsze załamanie
światła i lśniły bajecznie.
Beau
zignorowała to i chwyciła za drugą rzecz, która zawieszona była na
łańcuszku – ciężki, zardzewiały klucz, który idealnie wpasował się w dziurkę
od klucza dębowych drzwi.
Zamek
chrząknął i jakby chciał zaprotestować, ale wtedy coś kliknęło i drzwi
otworzyły się ze skrzypnięciem. Isabeau pospiesznie weszła do środka, zanim
zdążyłaby się rozmyślić.
W hollu
było ciemno, ale to w niczym nie przeszkadzało – Beau doskonale znała to
miejsce. Czuła w powietrzu drażniący zapach kurzu, który wzbijał się w powietrze
przy każdym jej kroku na brudnym dywanie. Nagle zaczęła kichać jak małe kocie,
dlatego przyspieszyła, żeby znaleźć się w jakimś bardziej przyjaznym
miejscu.
Zatrzymała
się przy schodach, prowadzących na piętro. Na górze były jeszcze jedne schody,
ukryte za zasłoną i prowadzące na poddasze. Tam znajdował się jej dawny
pokój – miejsce, które zawsze uwielbiała, bo było odcięte od świata i należało
wyłącznie do niej.
Z korytarza
odchodziła para drzwi, prowadzących kolejno – jak dobrze pamiętała – do salonu i do
kuchni. Łazienki i liczne sypialnie znajdowały się na piętrze.
Z
westchnieniem oparła się o ścianę (ciekawe, czy ciemnozielona farba i fantazyjne
wzory, wymalowane ręką Allegry przetrwały?); w tym miejscu się dusiła i to
nie tylko ze względu na kurz.
– Nie
chcesz tutaj być – usłyszała nieco zatroskany głos Carlisle'a. To nie było
pytanie; doktor po prostu stwierdzał fakty.
– Nie – przyznała.
– Ale to w tym momencie nie jest istotne – ucięła stanowczo, unosząc
powieki żeby na niego spojrzeć.
Otworzył
usta, być może planując się z nią spierać, ale wtedy odezwała się Esme:
– Co to
było? – zapytała nieco zdezorientowanym tonem, rozglądając się dookoła.
Spojrzeli na nią pytająco. – Cii… Słuchajcie – szepnęła, unosząc ostrzegawczo
dłoń.
Nie trzeba
było długo czekać. Do Isabeau doszedł charakterystyczny dźwięk, który
rozpoznała jako bicie serca i coś jakby… łkanie?
Nie byli
tutaj sami.
Nie
zastanawiała się długo – wiedziała skąd do dochodzi szloch, dlatego bez
zbędnych ceregieli wyciągnęła dłoń i szarpnięciem otworzyła drzwi do
kuchni. Wpadła do środka i rozejrzała się dookoła.
A potem
zamarła.
Mała
dziewczynka, najwyżej dziesięcioletnia, spojrzała na nią rozszerzonymi ze
strachu oczami i czmychnęła w kąt pomieszczenia. Skuliła się pod
ścianie, chociaż nie było niczego za czym mogłaby się schować. Teraz łkała już
na całego, zupełnie jakby ktoś ją bił albo przynajmniej na nią krzyczał, a przecież
Isabeau nie zrobiła nawet kroku w jej stronę.
Twarz
małej, chociaż brudna i zalana łzami, bez wątpienia można było uznać za
piękną. Była to okrągła buzia o łagodnych, dziecięcych rysach. Najbardziej
charakterystyczne były duże, niebieskie oczy, podobne do tych Isabeau, chociaż
bardziej intensywne. Dziewczynka wyglądała jak aniołem, zwłaszcza z burzą
złocistych łódzkie, które sięgały jej aż do pasa i podskakiwały przy
każdym ruchu. Poza tym zresztą wyglądały bardzo znajomo.
Isabeau
zabrakło słów.
– Pani
Licavoli! Pani Licavoli, ja przepraszam! – zaszlochała mała. Próbowała otrzeć
oczy o brudną, postrzępioną sukienkę, którą miała na sobie, a która z pewnością
nie nadawała się na tę porę roku. – Ja… On mi powiedział, ale ja nie zdążyłam…
Ja naprawdę się starałam – mamrotała bez większego sensu, drżąc tak, że
wypowiadane słowa były jeszcze trudniejsze do zrozumienia.
Isabeau
rozejrzała się po kuchni, nic już nie rozumiejąc. Zobaczyła wywrócone wiaderko z wodą
i porzuconą ścierkę; cześć płynu się wylała i na środku podłogi
robiła się coraz większa kałuża.
Usłyszała
cichy jęk z sobą.
– Och…! – Esme
była w szoku. – Isabeau, kto to jest? Co tu się właściwie dzieje? – zapytała
i zrobiła krok, jakby chciała podejść do dziecka, ale rozmyśliła się,
kiedy mała zadrżała ze strachu.
Isabeau
straciła cierpliwość; powoli osunęła się na kolana, żeby lepiej widzieć twarz
dziewczynki.
– Jak ci na
imię? – zapytała, ignorując Cullenów. Jakby w ogóle wiedziała, co się
dzieje.
Myślała, że
dziecko nie odpowie, ale – o dziwo – mała odezwała się niemal natychmiast.
– To
zależy, jak pani będzie chciała mnie nazywać – wyrzuciła z siebie na
wydechu.
Spojrzała
na nią z niedowierzaniem i pokręciła głową. Fakt, bywali tacy
opiekunowie, którzy traktowali ludzi przedmiotowo, ale – na litość bogini – to
było dziecko. A jednak wydawało się, że ta drobna istotka przeszła dość,
by spodziewać się, że Isabeau będzie zwracać się do niej jak do przedmiotu!
Niech to
szlag te wszystkie zasady!, pomyślała wzburzona i ledwo powstrzymała się
od tego, żeby nie zacząć przeklinać. Wtedy jak nic przeraziłaby małą jeszcze
bardziej.
– A jak
na ciebie mówią? – zapytała, spoglądając na blondynkę zachęcająco.
Mała
przekrzywiła głowę, nieco zaskoczona. Czego innego się po niej spodziewała?
– Mam na
imię Sunny – powiedziała w końcu niemal niesłyszalnym szeptem.
Sunny. Jak
słońce. To imię też jej coś mówiło, podobnie jak buzia dziewczynki. Przyjrzała
jej się jeszcze raz i nagle doznała olśnienia.
– Sunny?
Sunny Merwin, córka Sary? – zaryzykowała, a widząc nagły błysk w oczach
dziesięciolatki, nie miała już żadnych możliwości. – O bogini, skarbie,
dlaczego się mnie tak boisz? – zapytała wstrząśnięta, spoglądając na jedną ze
swoich podopiecznych.
Stanęła na
nogi i wyciągnęła ręce; coś w jej postawie musiało przekonać Sunny,
że jest bezpieczna, bo w końcu ruszyła się z miejsca i dosłownie
wpadła Isabeau w ramiona. Uniosła ją bez trudu, co aż ją zaniepokoiło.
Sunny była wychudzona, poza tym cała drżała w swojej cienkiej sukience;
temperatura w kuchni musiała sięgać niewiele powyżej zera.
– Nie
zdążyłam posprzątać. Powiedział, że będziesz na mnie zła – powiedziała cicho
Sunny i zadrżała na jakieś wspomnienie.
Isabeau
zmrużyła gniewnie oczy. Nic z tego nie rozumiała, ale jeśli ktoś kazał
dziesięcioletniemu dziecku sprzątać i to na dodatek tutaj, gdzie samo
odkurzanie wydawało się być zajęciem na przynajmniej jeden tydzień...
– Kto ci
kazał? – zapytała, chociaż zaczynała mieć już pewne podejrzenia.
Sunny
rozejrzała się niespokojnie.
– Yves – przyznała
w końcu, a Isabeau z wrażenia aż opadła na najbliżej stojące
krzesło. – Powiedział, że pani jest tutaj, a ja mam posprzątać zanim
pani...
– Isabeau –
poprawiła gniewnie, przerywając jej wpół zdania. – Mów mi Isabeau. I nigdy
więcej nie słuchaj tego, co ci mówi Yves – dodała, ostatnie słowo wyrzucając z siebie
tak, jakby to było najgorsze przekleństwo.
Sunny się
uspokoiła i to chyba jako jedyna, bo Isabeau dosłownie kipiała ze złości.
Ostatecznie spojrzała wręcz błagalnie na Carlisle'a i Esme, bo sama już
nie wiedziała, co powinna zrobić. Miała pojęcie, że mają jeszcze więcej pytać i zamierzała
im pewne rzeczy wyjaśnić, ale co mogła zrobić, skoro jednocześnie wypadało
zaopiekować się Sunny?
Ostatecznie
posadziła małą na krześle przy kuchennym stole (wcześniej przyniosła z salonu
kilka poduszek, bo dziecko ledwo sięgało blatu) i każąc jej chwilę
zaczekać, odciągnęła Cullenów na bok, gdzie dziewczynka nie mogła ich usłyszeć.
– Ona jest
głodna, ale ni cholery nie wiem, co jej dać – mruknęła ponuro. Kiedy szli przez
miasto, nie myślała raczej o uzupełnianiu lodówki. – Nie byłam w tym
domu od wieku, więc nie gromadziłam zapasów – westchnęła, zamierzając zapytać,
czy nie zostaliby chwilę z Sunny, żeby mogła skoczyć do miasta, ale wtedy
Esme postanowiła ją zaskoczyć.
Wampirzyca
zsunęła z ramienia torbę – jedyną, którą zabrała ze sobą – po czym
pośpiesznie ją otworzyła. Zerknęła z uśmiechem na siedzącą przy stole
Sunny i wyjęła niewielkie zawiniątko, które okazało się... kanapkami?
– W ogóle
nie myślałaś o sobie, kiedy wychodziliśmy, ale ja brałam pod uwagę, że
może niekoniecznie będziesz chciała zapolować... – Esme wzruszyła ramionami. – Skoro
na razie nie mamy nic...
Isabeau
poczuła, że ma ochotę ją ucałować.
Jeśli
chodziło o Esme, Sunny chyba nie mogła lepiej trafić, jeśli chodziło o opiekę.
Isabeau obserwowała obie i doszła do wniosku, że wampirzyca jest dosłownie
w swoim żywiole. Zawsze pragnęła dziecka i teraz instynkt
macierzyński dawał o sobie znać, co było widać po sposobie w jaki
obchodziła się z tą kruchą istotą. W samej Sunny też momentalnie
zaszła zmiana, bo wcale nie wyglądała na wystraszoną czy speszoną obecnością
kogoś obcego – wręcz przeciwnie: wyglądała na nader ufną, kiedy Esme zaczęła z nią
rozmawiać i zachęcać do jedzenia.
Isabeau
doszła do wniosku, że równie dobrze można na chwile je zostawić, dlatego
zmusiła Carlisle'a do ruszenia się z miejsca (było to o tyle trudne,
że przypatrywał się Esme jak urzeczony, kiedy tak zachowywała się niemal jak
człowiek) i niemal siłą wyciągnęła go do salonu. Chcieli z Esme
wyjaśnień już wcześniej, więc zamierzała w końcu ich udzielić, ale nie
przy Sunny. Musieli porozmawiać na osobności, a Esme i tak miała
wszystko usłyszeć.
Salon był
równie zakurzony i ciemny, jak hol i kuchnia. Isabeau podeszła do
miejsca, gdzie znajdowało się okno i zamaszystym ruchem rozchyliła ciężkie
zasłony. Wszechobecny kurz momentalnie wypełnił powietrze i potrzebowała
chwili, żeby przestać kaszleć i otrząsnąć się po tym, jak oślepiło ją
szkarłatne światło zachodzącego słońca.
Bez
pośpiechu odwróciła się i oparła o parapet; czuła się strasznie
zmęczona i ledwo była w stanie zebrać myśli.
Carlisle
stanął przy niej i spojrzał na nią niemal troskliwie.
– Jesteś
pewna, że chcesz teraz rozmawiać? – zapytał dla pewności. – Nie wiem o co
chodzi, Isabeau, ale mam wrażenie, że odkąd w ogóle wspomniałaś o tym
miejscu, czujesz się co najmniej źle – przyznał, tym samym dając jej do
zrozumienia, że wszyscy dostrzegali zdecydowanie więcej niż by chciała.
Westchnęła.
– To
przeszłość. Ciężko mi do niej wracać, ale to jedynie wyjście, jakie widzę – ucięła
lakonicznie. – Poza tym chociażby przez wzgląd na Sunny dobrze, że się
pojawiłam – zauważyła przytomnie.
– Zależy ci
na niej. Podobnie jak na Nessie i Ali – powiedział i słychać było, że
jest pod wrażeniem. Najwyraźniej nie podejrzewał Isabeau o zdolność do
poświęceń, a co dopiero do okazywania komukolwiek ciepłych uczuć.
Uśmiechnęła
się, ale z goryczą.
– Nie da
się ukryć – przyznała, czym chyba go zaskoczyła, bo do tej pory zawsze ukrywała
uczucia. Teraz jednak nie miała na to siły. – Sunny poznałam, kiedy byłam tutaj
po raz ostatni, jakieś pięć lat temu. Mówiłam, że ludzie są u nad pod
ochroną, póki nie skończą piętnastu lat, ale są pewne wyjątki. Jej matka, Sara,
zbuntowała się. Ojciec Sunny właściwie przehandlował ją i jej starszego
syna, Hetha, kiedy była z małą w ciąży. Tchórz, przegrał jakiś zakład
z wampirem i wolał poświęcić całą rodzinę niż ponieść konsekwencje. –
Isabeau zacisnęła dłonie na krawędzi parapetu, aż zbledły jej kostki. – Wiem,
że Sara nigdy nie chciała, żeby jej dzieci wychowywały się w tym miejscu.
Kiedy Sunny miała pięć lat, próbowała uciec razem z dziećmi, a to
najgorsze, co można tutaj zrobić, kiedy jest się człowiekiem. Oczywiście
złapali całą trójkę... – Urwała na moment, żeby zebrać myśli. – Sara wydała na
siebie wyrok, bo tego się tutaj nie wybacza. Ludzie, którzy raz trafili do tego
miejsca, nigdy go nie opuszczą, bo to zagrożenie dla tajemnicy. Była
niepokorna, więc stwierdzono, że trzeba ją zabić. Wszystko byłoby może i dobrze,
gdyby nie to, że jej wina spadła również na dzieci, którym odmówiono dalszej
ochrony. Całe miasto mówiło o tym, że zaledwie pięcioletnia dziewczynka i jej
dwunastoletni brat należą właściwie do wszystkich. To jak stać się zwierzyną
łowną, bo wtedy każdy ma prawo bez konsekwencji zabić.
Odepchnęła
się rękami od parapetu i zaczęła nerwowo krążyć, nie mogąc ustać w miejscu.
Carlisle przez cały czas ją obserwował.
– Uratowałaś
ich – domyślił się. – Co zrobiłaś, Isabeau? – dociekał, najwyraźniej zaczynając
kojarzyć fakty o których wspomniała wcześniej.
Zatrzymała
się i na niego spojrzała.
– Mogłam
być jedną z tych, które udzielają ochrony, więc ich przygarnęłam – wyjaśniła.
– Nie mogłam pozwolić, żeby na nie polowali. Wystarczyło, że otoczyłam je swoją
ochroną. Nie muszę być na miejscu, żeby miały zapewnioną nietykalność. – Znów
zaczęła krążyć, chociaż jednocześnie czuła, że mięśnie zaczynają odmawiać jej
posłuszeństwa. – Zrezygnowałam z przywilejów, które to daje. Nie chciałam
ich krwi, a do piętnastego roku życia nie są zobowiązani oddawać nic na
rzecz miasta. A przynajmniej Sunny, bo jej brat jest już chyba powyżej tej
granicy – poprawiła się. – Tak czy inaczej, pomogłam im przeżyć, ale ich nie
niańczyłam. A może powinnam...
Pokręciła
głową. Takie rozwiązanie znaczyłoby, że musi zostać w mieście, a to
nie wchodziło w grę. Liczyła jednak na to, że może ktoś inny będzie w stanie
pomóc dzieciom – niekoniecznie nieśmiertelni, ale mieszkający tu ludzie – jednak
sądząc po wyglądnie Sunny, ostatecznie doszła do wniosku, że pomyliła się i to
bardzo.
– O kim
wspominała Sunny? – zapytał ją nagle Carlisle, na całe szczęście postanawiając
nie drążyć tematu ochrony; Isabeau była mu za to wdzięczna.
– Zauważyłeś,
co? – Uśmiechnęła się blado. Mogła się domyśleć, że po sposobie w jaki
mówiła dało się wyczuć wrogość. – Yves jest przywódcą watahy wilkołaków – odparła
spokojnie. – Niejako ma swój udział w polityce miasta, ale w praktyczne
na całe szczęście nikt nie bierze go pod uwagę. Można powiedzieć, że za mną nie
przepada i to ze wzajemnością. Najwyraźniej już wie, że nieco
przetrzepałam skórę jego szczeniakom i próbował mścić się, strasząc Sunny –
stwierdziła z nieskrywaną pogardą. – To, ładnie mówiąc, totalny skur... – zaczęła,
ale nie zdążyła dokończyć.
Od strony
drzwi doszedł ją nieprzyjemny śmiech.
Piszę tu, to może mnie zauważysz :V Panie King Balor, jest do Pana jakiś kontakt? ^^
OdpowiedzUsuńPewnie Pani Ness :)
OdpowiedzUsuńMoże być fb?
https://www.facebook.com/farfarss