Isabeau
– Proszę, proszę... Kogo my
tutaj mamy?
Ten głos
był ostatnim, który Isabeau miała ochotę usłyszeć, ale zdążyła już przywyknąć
do tego, że nic nigdy nie idzie tak, jak zaplanowała. Niechętnie odwróciła się i spojrzała
w stronę drzwi, gdzie wciąż w progu stał nie kto inny, jak sam Yves.
Jednego nie
można było mu odmówić – był przystojny. Dobrze umięśniony i wysoki, miał
brązowe włosy i czarne oczy, które miały w sobie coś drapieżnego.
Isabeau wystarczył jeden rzut oka, żeby się przekonać, że pełnia była dopiero
co – skóra wilkołaka wciąż była chorobliwie blada i naciągnięta. Przemiany
zawsze były męczące, nawet jeśli dzieci księżyca w życiu nie przyznałyby
się do tego, że to istne przekleństwo, które nad nimi ciąży. A przynajmniej
ta przeważająca większość, którą reprezentowali między innymi Yves i jego
podwładni.
Zmrużyła
gniewnie oczy, ale wilkołak nic sobie z tego nie zrobił. Przynajmniej
przestał się śmiać, ale złośliwy uśmiech nie znikał z jego twarzy, kiedy
spacerowym i denerwująco pewnym krokiem, ruszył przez salon.
– O wilku
mowa – mruknęła Beau, zerkając wymownie na Carlisle'a.
Ironiczny
wydźwięk tych słów jedynie jeszcze bardziej rozbawił wilkołaka.
– Jak
zwykle wkurzająca jak diabli – zauważył, przystając w odległości
wystarczającej, żeby być poza zasięgiem rąk Isabeau. Nie dlatego, że jej się
bał, ale raczej nie chcąc pokusić się o uderzenie jej, gdyby jednak
wytrąciła go z równowagi. Bał się konsekwencji, bo skrzywdziłby ją pewnie z prawdziwą
przyjemnością. – Miło cię znów widzieć, Isabeau – powiedział z takim
naciskiem, że jasne było, jak w rzeczywistości prezentują się jego
uczucia.
Isabeau
uśmiechnęła się słodko.
– Jak
zwykle odpychający – odgryzła się. Spojrzała mu w oczy bez ani cienia
lęku. – Miło mi cię... A nie, czekaj. Co ja wygaduję? Jednak nie – zreflektowała
się. Zauważyła złośliwy błysk w jego oczach i to ją
usatysfakcjonowało. – Nie mam w zwyczaju kłamać.
Spojrzał na
nią tak, jakby zamierzał zapytać, czy jest poważna, ale ostatecznie się
powstrzymał. Niemal znudzonym wzrokiem rozglądał się po pomieszczeniu.
– Niegrzecznie
też jest wchodzić do cudzego domu bez zaproszenia – dodała, zakładając ręce na
piersi.
Jego
przybycie ją zdenerwowało, to jak wydawał się panoszyć po domu również.
Wiedział o tym doskonale i prawdopodobnie właśnie dlatego starał się
zachowywać tak, jakby był u siebie.
Patrząc jej
w oczy, niemal w bezczelny sposób rozsiadł się na najbliższym fotelu.
– Czyżbyś
mnie wyganiała? – zapytał, unosząc brwi. – Gdyby Allegra słyszała,
prawdopodobnie umarłaby ze wstydu. Chyba dobre wychowanie jest podstawą czegoś
tam, co podobno sobą reprezentujecie – zauważył, wpatrując się w sufit.
Kłamał jak z nut,
dlatego nawet się nie przejęła. Jeśli był ktoś równie specyficzny i zdystansowany
w swoim zachowaniu, była to właśnie Allegra. I jeśli coś miałoby ją
poruszyć, to chyba bardziej obecność wilkołaka w jej salonie.
– Reprezentuję
sobą dokładnie to, co powinnam reprezentować – odparła chłodno. Podeszła do
fotela i stanąwszy tuż za nim, oparła obie dłonie na oparciu, po czym
spojrzała na Yves'a z góry. – A teraz, jeśli łaska, wynoś się z mojego
domu. Bardzo korci mnie, żeby skręcić ci kark, dlatego zrób coś dla siebie i rusz
szanowne cztery litery, póki jeszcze się nie zdecydowałam – doradziła.
Jego oczy
pociemniały, chociaż dawało się to być niemożliwe. Przez moment patrzył się na
jej odsłoniętą szyję, po czym przejechał językiem po wargach; od pełni nie
minęło znów tak wiele czasu i wciąż miał w sobie więcej z wilka
niż z człowieka, dlatego mogła się założyć, że najchętniej zatopiłby zęby w jej
gardle.
Nie
odsunęła się jednak, nawet wtedy, gdy poczuła jego obrzydliwy oddech.
– A czymże
to znów podpadłem ulubienicy dworu, hm? – zapytał. Zazgrzytała zębami, po czym
przelotnie zerknęła na Carlisle'a, ale ten jedynie obserwował sytuację,
zaniepokojony.
– Zgadnij –
syknęła, po czym odepchnęła się i odeszła, wracając pod okno.
Znów
poczuła to, co wtedy, kiedy Riley i Derek zaatakowali ją i Cullenów w tunelu
– coraz silniejszą złość nad którą nie potrafiła zapanować. Zacisnęła powieki,
przerażona tym, że wszystko znów zaczynało emitować czerwoną poświatę, która
jednoznacznie dawała do zrozumienia, że w każdej chwili możliwy jest
wybuch.
Zacisnęła
obie dłonie na parapecie; mięśnie jej drżały, poza tym mogłaby przysiąc, że
szyby w oknach delikatnie dygotały. Czuła moc, chociaż jej nie
przywoływała i właściwie nie było powodu do tego, żeby jej użyła.
Czuła, że
Yves obserwuje ją z satysfakcją.
Wybawienie
przyszło samo; usłyszała kroki w korytarzu i miarowe bicie ludzkiego
serca. Uniosła powieki i odwróciła się, żeby spojrzeć na uczepioną ręki
Esme Sunny. Obie najwyraźniej usłyszały głosy i przyszły sprawdzić, co się
dzieje.
– No, no...
– Yves zacmokał z dezaprobatą na widok dziewczynki. Mała zadrżała i pośpiesznie
schowała się za Esme. – Czyżby prezent się nie spodobał? Jeśli coś jest z nią
nie tak, zawsze mogę dopilnować, żeby lepiej się sprawowała – zapewnił.
Isabeau
warknęła.
– Ona nie
jest rzeczą, tylko dzieckiem! – naskoczyła na niego. – Co za bzdur jej
naopowiadałeś? Jest pod moją opieką i nie wiem w ogóle, jakim prawem
jej cokolwiek rozkazałeś! – wysyczała, po czym zacisnęła usta w wąską
linijkę.
Yves
podniósł się niemal z gracją.
– To – powiedział
z naciskiem, spoglądając pogardliwie w stronę drzwi – jest dla mnie
niewiele więcej warte od zwierzęcia. Powinno się cieszyć, że w ogóle może
cokolwiek dla nas zrobić i wciąż żyje. Poza tym, po co brać sobie
niewolnika, skoro właściwie nie ma się z niego żadnego pożytku? – zapytał,
odwracając wzrok od Sunny, jakby sam jej widok go brzydził.
Nie zwracał
nawet uwagi na Cullenów, zachowując się tak, jakby prócz Isabeau w pokoju
nie było nikogo innego. Isabeau wiedziała dlaczego – dostrzegł ich złote oczy i wiedział,
co to oznacza. Darząc tak wielką nienawiścią ludzi, nic dziwnego, że nie
uznawał tych, którzy próbowali się do nich upodobnić. Z nią samą zadawał
się chyba jedynie dla sportu i dlatego, że miała jakiekolwiek znaczenie w tym
pożałowania godnym mieście.
– Dość! – wrzasnęła
z taką złością, że sama nie poznała swojego głosu; Sunny wyrwał się cichy
pisk, chociaż prawie nie była tego świadoma.
Jej złość
nagle sięgnęła apogeum i już nie miała nad nią żadnej kontroli. Wszystko
dosłownie zapłonęły na czerwono, a potem stało się coś, czego z pewnością
nie byłaby w stanie przewidzieć.
Dom zadrżał
w posadach, jakby zaraz miał się zawalić, chociaż solidna konstrukcja z pewnością
nie miała na to pozwolić. Kilka ozdobnych drobiazgów i wiekowa porcelana
na jednym z zakurzonych kredensów, pospadało na podłogę i z hukiem
rozbiło się na drobne kawałeczki. Jednocześnie poczuła, jak wszystkie
odczuwanej do tej pory emocje, uchodzą z niej pod postacią
niszczycielskiego wybuchu mocy, która rozeszła się promieniście na wszystkie
strony.
Uderzenie
mocy powaliło wszystkich z wyjątkiem Isabeau. Najmocniej oberwał Yves – wywrócił
się razem z fotelem, właściwie robią fikołka w tył i zostając
przez mebel przygniecionym. Z warknięciem zerwał się na równe nogi; jego
oczy pałały gniewem.
Okno za
Isabeau dosłownie eksplodowało. Odskoczyła i zasłoniła się ramionami,
kiedy grad odłamków posypał się do środka. Czuła krew, chociaż wciąż była zbyt
oszołomiona, żeby poczuć ból. Drżąc, uniosła głowę, żeby spojrzeć na wilkołaka.
Złość,
którą odczuwała, minęła równie szybko, co się pojawiła. Drżenie ustało; w powietrzu
było czuć jedynie charakterystyczny powiew świeżości, przypominający ozon po
burzy – oczywisty znak, że ktoś użył mocy.
Yves wstał i zrobił
kilka kroków w jej stronę.
– Ty durna
czarownico! – naskoczył na nią. Spodziewał się wielu reakcji, ale nie czegoś
takiego. Sama Isabeau była oszołomiona i ledwo trzymała się na nogach;
użycie mocy całkowicie wytrąciło ją z równowagi. – Wydaje ci się, że
jesteś nietykalna? Zobaczysz, prędzej czy później moja cierpliwość się skończy,
a wtedy nawet cała armia znajomych ci nie pomoże – syknął.
Zacisnął
dłonie w pięści i przez moment obawiała się, że zaraz wywiąże się
walka, ale ostatecznie Yves się powstrzymał. Spojrzał na nią gniewnie, po czym
odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia, potykając się o porozrzucane
rzeczy i rozrzucając wszystko dookoła.
Nagle
zatrzymał się i na moment obejrzał na Isabeau.
– Przyszedłem
tutaj jedynie po to, żeby ci powiedzieć, że Dimitr chce cię widzieć jutro o świcie
– wyrzucił z siebie, wyraźnie poirytowany tym, że na domiar złego musi
spełniać funkcję posłańca.
Zmierzył ją
jeszcze wzrokiem, po czym przepchnął się w drzwiach obok Esme i zapłakanej
Sunny i w końcu zniknął im z oczu.
Isabeau z westchnieniem
spuściła głowę, a potem wyczerpana opadła na kolana.
Siedzieli wszyscy w kuchni,
bo ta wydawała się być nienaruszona. Sunny spała na kolanach Esme, owinięta w jakiś
koc i względnie spokojna; mieszkała w Mieście Nocy na tyle długo, że
zdążyła się do pewnych rzeczy przyzwyczaić i udało się ją stosunkowo
szybko uspokoić.
Isabeau
siedziała, niemal niewidzącym wzrokiem wpatrując się w Carlisle'a, który
próbował usunąć odłamki szkła z ranek na jej ramionach. W domu nie
było żadnych opatrunków, poza tym te raczej nie były potrzebne; jeśli tylko
rozcięcia byłyby czyste, udałoby się jej je zasklepić już dawno. Nie potrzebne
było również nic, czym można byłoby jej odkazić i chociaż doktor doskonale
to rozumiał, wiedziała, że i tak czuje się nieprzygotowany.
Wciąż
drżała ze złości na samo wspomnienie tego, co się wydarzyło. Nie miała pojęcia,
dlaczego tak łatwo straciła nad sobą panowanie ani jakim cudem udało jej się
wyzwolić moc, która była zdolna wywołać małe trzęsienie ziemi, ale nie chciała
się nad tym zastanawiać. Tym bardziej, że w przypadku tego drugiego
nasuwała się oczywista odpowiedź – to ciąża podwajała jej zdolności, chociaż
Isabeau nie sądziła, że aż do tego stopnia.
Przerażające
było to, że moc wymykała jej się spod kontroli. Jak wcześniej miała problemy,
żeby użyć ją w najbardziej prowizoryczny sposób, tak teraz nawet drobne
czynności sprawiały, że była niebezpieczna dla otoczenia. Zorientowała się już,
kiedy przypadkiem wywołała gejzer, chociaż jedynie chciała się rozgrzać, ale
żeby aż zdemolować dom i to przez takiego idiotę jakim był Yves?
Poczuła ból
w ramieniu i syknęła zaskoczona. Carlisle machinalnie ją przytrzymał,
żeby się nie ruszała i spojrzał na nią przepraszająco.
– Przepraszam.
Ten jest trochę głębiej i muszę go wyjąć – usprawiedliwił się, zwracając
się do niej z łagodnością, którą zwykle rezerwował dla Nessie.
Machnęła
wolną ręką, dając mu do zrozumienia, że ból jest jej obojętny – po prostu
zamyśliła się i trochę ją zdezorientował. Wbiła wzrok w blat stołu,
gdzie już znajdowało się kilka pokrwawionych odłamków szkła i westchnęła
nieco poirytowana. Sama byłaby w stanie się opatrzyć, gdyby tylko nie
czuła się taka wyczerpana i nie bała się, że przypadkiem znów coś
zniszczy.
– To był
właśnie Yves – skrzywiła się. Postanowiła przerwać ciszę, bo ta zaczynała
doprowadzać ją do szaleństwa. – Nie przepadamy za sobą – dodała szeptem, żeby
nie ryzykować, że obudzi Sunny.
– Właśnie
widzę. – Carlisle aż się uśmiechnął, słysząc to niedopowiedzenie. To tak, jakby
stwierdziła, że Edward bywa trochę nadopiekuńczy. – Dobrze się czujesz? – zapytał
dla pewności. Oczywiste było, że nie chodzi mu wyłącznie o jej stan
fizyczny, ale przede wszystkim psychikę.
Wydęła
usta.
– Jak ktoś,
kto dwukrotnie dostał szału przez dzieci księżyca – mruknęła nieco
rozdrażnionym tonem. – Że też Dimitr nie mógł sobie znaleźć innego posłańca! –
wybuchła, unosząc głos, zanim zdążyła się zastanowić, co robi.
– Cii... – upomniała
ją Esme i spojrzała pośpiesznie na Sunny, ale ta spała tak głęboko, że
nawet się nie poruszyła. – Beau, ciszej... – poprosiła wampirzyca, przeczesując
palcami złociste loki dziewczynki, którą najwyraźniej zdążyła już pokochać.
Wywróciła
oczami, po czym skorzystała z tego, że Carlisle najwyraźniej skończył i przyciągnęła
ręce do siebie, obserwując rozcięcia. Już nie krwawiły, ostatecznie doszła więc
do wniosku, że może je zostawić i czekać, aż same się zagoją. Użycie mocy
nagle wydało się czymś niebezpiecznym, nawet jeśli przyśpieszała gojenie takich
drobnych skaleczeń już niejednokrotnie.
Carlisle
krótko na nią spojrzał, ale nawet jeśli zamierzał coś zaproponować, ostatecznie
z tego zrezygnował. W zamian postanowił się skupić na kimś innym.
– Kim
właściwie jest Dimitr? – zapytał.
Isabeau
spodziewała się, że w końcu będzie musiała o nim wspomnieć, dlatego
niezbyt długo zastanawiała się nad odpowiedzią.
– Dimitr
jest tutaj najważniejszy. Oficjalnie nie mamy króla, ale od biedy można
stwierdzić, że spełnia tutaj taką właśnie rolę. To wampir, nieuzdolniony i stosunkowo
młody, ale przy tym ma tak niezwykłe zdolności przywódcze i jest na tyle
sprytny, że to właściwie rekompensuje wszystko inne. – Wsparła głowę na
dłoniach. – Symbol róży do herb dworu. Dimitr i jego harem, mieszkańcy
Niebiańskiej Rezydencji, jak zaczęliśmy to miejsce nazywać. Sami zobaczycie
dlaczego – zapowiedziała.
– Isabeau...
– Carlisle spojrzał na nią z wahaniem. – Nie mamy na to czasu. Nie
zapominają, po co tutaj jesteśmy – powiedział, próbując jakoś delikatnie
zwrócić jej uwagę na to, że to nie jest wycieczka krajoznawcza.
Jakby w ogóle
mogła zapomnieć!
– Przecież
wiem – zirytowała się. Wyprostowała się na krześle i dla odmiany zaplotła
obie ręce na piersi, nie zważając na ranki. – Myślę o tym cały czas. To,
że Dimitr sam mnie zaprosił, wszystko ułatwia, bo i tak ubiegałabym o spotkanie.
To mój... To mój przyjaciel – dodała, wahając się przy końcu. Nawet jeśli to
zauważyli, nie dali tego po sobie poznać. – Jest jedna osoba, która może nam
pomóc, ale nie mam pojęcia, czy wciąż jest w miesicie i gdzie
powinnam jej szukać. Dimitr będzie wiedział – wyjaśniła dobitnie, ale wzrokiem
uciekała gdzieś w bok.
A więc
Dimitr ją zaprosił, kiedy tylko dowiedział się, że wróciła do miasta.
Jednocześnie bała się i cieszyła na to spotkanie, sądziła bowiem, że
wampir ma jej za złe to, że odeszła... Miał naprawdę wiele powodów, żeby się na
nią wściekać i być może nawet nie chcieć jej znać. To, że jednak sam
wyszedł z inicjatywą spotkania, było naprawdę dobrym znakiem.
Nie
zmieniało to jednak faktu, że sama myśl o spotkaniu przyprawiała ją o mdłości.
Nie miała pojęcia, czego się może spodziewać – nie tylko po Dimitrze, ale po
sobie samej. W końcu kiedyś, dawno, było między nimi coś...
Nigdy tak
prawdziwie nie kochała, a przynajmniej przekonywała samą siebie, że nie
jest do tego zdolna. Dlaczego więc zawsze przy Dimitrze była boleśnie świadoma
tego, że prawdopodobnie oszukuje samą siebie?
Podniosła
się gwałtownie, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że w ogóle wykonała
jakikolwiek ruch. Carlisle i Esme spojrzeli na nią pytająco, nieco
zaniepokojeni.
Zarumieniła
się.
– Ja...
Wybaczcie, ale jestem zmęczona. Jutro o świcie pójdziemy do Dimitra, a do
tego czasu chciałabym jedynie odrobiny spokoju. Jakby co, dom jest do waszej
dyspozycji – powiedziała bezbarwnym głosem, po czym jak gdyby nigdy nic wyszła z kuchni.
W tym
momencie chciała być jak najdalej stąd.
Renesmee
Otworzyłam oczy i natychmiast
rozejrzałam się dookoła. Gabriel siedział na parapecie, beznamiętnym wzrokiem
wpatrując się w okno. W pokoju było ciemno i mimo problemów z koncentracją,
uświadomiłam sobie, że ukochany wpatruje się w gwiazdy.
Odchrząknęłam,
chcąc być w stanie cokolwiek powiedzieć. Gabriel momentalnie spojrzał w moją
stronę; jego twarz w końcu stała się chociaż odrobinę bardziej ludzka,
wciąż jednak trudno było ją nazwać normalną. Niepokój nie opuszczał jego
spojrzenia już ani na moment, zwłaszcza teraz, kiedy powierzył wszystko
Isabeau.
– Dobry
wieczór, moje kochanie – przywitał mnie szeptem, wracając do łóżka na którym
leżałam. Usiadł na nim ostrożnie, żeby przypadkiem nie obudzić wciąż pogrążonej
we śnie Alessi. – Wszystko w porządku? – zapytał mnie, od razu pomagając
mi się podnieść, żebym mogła napić się wody.
Potrzebowałam
chwili, żeby odpowiedzieć.
– Jest w porządku
– zapewniłam.
To było już
niemal wyuczone. Gabriel unikał bezpośredniego pytania o samopoczucie,
doskonale wiedząc, że mam go dość, ja zaś w odpowiedzi zawsze próbowałam
mówić coś, co będzie jednocześnie prawdziwe i uspokajające. Teraz
chociażby mogłam stwierdzić, że jest w porządku, bo chociaż wciąż było mi
strasznie słabo, jednocześnie nie miałam problemów z oddychaniem, co było
dobre.
Pokiwał
głową, po czym nachylił się, żeby mnie pocałować; jedynie krótko musnął wargami
moje usta i zaraz nachylił się nad Alessią, żeby pogłaskać ją po policzku.
Mała bywała przytomna chyba jeszcze rzadziej niż ja, co i mnie niepokoiło.
Spojrzałam
na zmartwioną twarz Gabriela i westchnęłam cicho.
– Żałujesz,
że też nie pojechałeś – stwierdziłam, wtulając się w niego, kiedy tylko
ułożył się obok mnie.
Odgarnął mi
włosy z twarzy, po czym ucałował w czoło. Przynajmniej na trochę
przestał mnie męczyć, próbując układać mi na czole zawiniątka z lodem,
chociaż doskonale wiedziałam, że kiedy tylko zasnę, okład od razu się pojawi.
– Nie
żałuję, skoro mogę się tobą opiekować – zaprotestował. – Po prostu niepokoi
mnie to, że: primo, nie ma przy was lekarza, a secundo, że wszystko zależy
od mojej siostry. Może to głupie, ale nie mogę zapomnieć, że raz już omal cię z jej
winy nie straciłem – przyznał, niechętnie wspominając o porwaniu przez
telepatów.
Przytuliłam
się do niego mocniej, żeby go uspokoić. To było trochę samolubne, że za wszelką
cenę byłam gotowa zatrzymać Gabriela przy sobie, ale jak mogłabym pozwolić mu
gdziekolwiek pójść? Tym bardziej, że nie było żadnej pewności, że istnieje
jakiekolwiek lekarstwo; nie miałam pojęcia ile czasu razem nam pozostało,
dlatego zamierzałam wykorzystać każdą sekundę.
– Przepraszam
– mruknęłam nieco sennie i rozkaszlałam się, chociaż starałam się to jakoś
powstrzymać. Nie chciałam dodawać Gabrielowi powodów do zmartwień.
Spojrzał na
mnie tym swoim zatroskanym wzrokiem.
– Ale za
co? Za co, najdroższa? – zapytał czule, zamykając mnie w swoich objęciach.
– Przecież tutaj nigdzie nie ma twojej winy – przypomniał mi stanowczo.
Twojej
też nie, pomyślałam natychmiast i mimo osłabienia, spróbowałam
wykorzystać dar. Pierwszy raz od dawna musiałam skorzystać z dotyku, żeby
przekazać jakąkolwiek myśl, a i to wydało się dziwnie trudne.
Gabriel
spojrzał na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy, a ja omal nie
westchnęłam. Jak wielkim masochistą trzeba być, żeby zaczynać obwiniać się o chorobę?
– To nie
masochizm. To miłość – poprawił mnie. – I nie obwiniam się o to, że
jesteś chora, ale o bezczynne siedzenie. O to, że nie mogę nic dla
ciebie i dla małej zrobić – skrzywił się. – Sama nawet nie wiesz, jakie to
frustrujące.
– Obawiam
się, że wiem – przyznałam.
W jego
oczach pojawiło się zrozumienie, kiedy zauważył, jak zerkam na Alessię. Cały
czas wyrywałam się do tego, żeby zajmować się małą, chociaż sama też
potrzebowałam opieki. To, że nie mogłam nic dla córeczki zrobić, doprowadzało
mnie do szału.
Gabriel
spojrzał na mnie, a potem jego usta znów odnalazły drogę do moich ust.
Przywarłam do niego mocno, po czym pocałowałam go z takim uczuciem i intensywnością
na jakie było mnie w tym momencie stać. Nie obchodziło mnie, jak wiele
energii będzie mnie to kosztowało – liczył się sam fakt tego, że byliśmy tak
blisko.
A ja
chociaż przez chwilę poczułam się lepiej.
Wybacz, że długo nie komentowałam, ale ostatnio nie mam na nic czasu, ani chęci.
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc, to bardziej podobają mi się rozdziały z perspektywy Beau, niżeli Nessie. Nie wiem czemu, chyba dlatego, że wydaje mi się ona nieco zbyt idealna. Isabeau jest moją ulubioną postacią od początku "Północy".
Dlaczego Isę nazywają kapłanką? Nie mam pojęcia, o co może chodzić, dlatego czekam na dalsze rozdziały, może coś tam rozjaśnisz i czegoś sie domyślę.
Bardzo podoba mi się miejsce, w którym są teraz Cullenowie wraz z Beau. Takie inne od reszty opowiadań. ^^
Pozdrawiam serdecznie!