Renesmee
Obudziłam się z bólem
głowy, równie gwałtownie jak wtedy, kiedy pierwszy raz podróżowałam poza
ciałem, ale nie miał to dla mnie żadnego znaczenia. Moje dłonie momentalnie
powędrowały na brzuch i omal nie zemdlałam z ulgi, kiedy odkryłam, że
dzieciom nic się nie stało. Ich delikatnie ruchy były dla mnie nader kojące i pozwoliły
mi się rozluźnić – potrzebowałam tego, bo przez cały czas bałam się o to,
że przeze mnie stała się im krzywda.
Uspokojona,
mogłam zacząć swobodnie oddychać i spróbować rozeznać się w sytuacji.
Byłam, oczywiście, w swoim małym więzieniu, ale wcale mi to nie
przeszkadzało. W tym miejscu ja i maluchy byliśmy względnie
bezpieczni, poza tym zakładałam, że Taylor tak szybko nie złoży mi wizyty.
Na samo
wspomnienie tego, co się stało, jednocześnie chciało mi się płakać i wyć z irytacji,
bo w moim gardle momentalnie zapłonął ogień. Zadowoliłam się szklanką
wody, którą znalazłam obok swojego łóżka, ale to nie wystarczyło – wręcz
przeciwnie, bo woda jakby dodatkowo wznieciła ból i pragnienie. To
odkrycie było naprawdę dobijające i zaczynałam mieć dość.
Poza tym
martwiłam się. Co stało się z tym małym chłopcem, którego miałam...
którego porwały bliźniaczki? Nie zabiłam go, nie mogłam, poza tym gdybym się
skusiła i o tym nie pamiętała, przecież nie bolałoby mnie gardło.
Przez cały czas byłam nieprzytomna, tego byłam absolutnie pewna, ale nie mogłam
mieć pewności, że to, co stało się ze mną, pozwoliło ocalić życie dziecka. W ogóle
nie rozumiałam, jak ktoś mógł być do tego stopnia okrutny, żeby pozwolić, żeby
cokolwiek stało się takiemu maleństwu. Bałam się o niego, co może
znaczyło, że mój instynkt macierzyński zaczynał wymykać mi się spod kontroli,
ale to nie miało teraz znaczenia. To było dziecko, a ja zamierzałam zrobić
wszystko, byleby dowiedzieć się, czy nie stała mu się krzywda.
Oszołomiona
myślami, podjęłam decyzję w jednej chwili. Tym bardziej, że przypomniałam
sobie spotkanie z bliskimi i bezradność na ich twarzach – jasny
sygnał, że nie mają pojęcia, jak mi pomóc i że prawdopodobnie nie zdążą
przed porodem. Nie mogłam pozwolić, żeby moje dzieci przyszły na świat w tym
miejscu, żeby wpadły w ręce Lawrence'a i musiały wychowywać się w otoczeniu
takich osób, jak Taylor, Drake, czy ktokolwiek im podobny.
Sebastien
był dobrym sojusznikiem, mimo wszystko, ale już dawno straciłam nadzieję, że
uda mu się cokolwiek ustalić. Sama musiałam to zrobić, ale wcześniej musiałam
wydostać się z tego cholernego, zamkniętego na trzy spusty pokoju. Nie
miałam pojęcia, jak tego dokonać, ale byłam na tyle zdesperowana, że chyba
nawet byłabym w stanie spróbować wyważyć masywne drzwi, nie zważając na
to, czy przypadkiem nie przypłacę tego kilkoma złamaniami.
Chociaż
wymagało to mnóstwo energii, jakoś zdołałam się podnieść. Na miękkich nogach
podeszłam do drzwi, oglądając je uważnie; były mocne, zrobione prawdopodobnie z jakiegoś
żelaza albo metalu. Słyszałam kiedyś, że żelazo mocno osłabia wampiry, ale
teraz już nie byłam pewna, czy to prawda, czy jedna z tych historii, którą
można między bajki włożyć. Istotne jednak było to, że drzwi miały srebrzysty
poblask, co wybitnie znaczyło o tym, że zabezpieczono je na wszelakie
sposoby, bylebym nie mogła się wydostać – co do działania srebra wątpliwości
nie miałam.
Zaklęłam
pod nosem, korzystając z tego, że nikt mnie nie słyszy. Przekleństwo
odbiło się echem od zamkniętych ścian pokoju, co było wręcz przygnębiające, bo
przypominało mi o tym, że jestem sama. Przynajmniej pod tym względem było
coś dobrego, bo wiedziałam, że dodatkowo nikt mnie nie pilnuje – widocznie
zakładali, że zamknięte, posrebrzane drzwi są wystarczającą przeszkodą dla
ciężarnej pół-wampirzycy. I być może mieli racje.
Gdyby
chodziło jedynie o mnie, byłabym w stanie zaryzykować i bezradnie
walić w przeszkodę, krzycząc i wyzywając na czym świat stoi. I tak
zaczynało być mi wszystko jedno, czy wyjdę stąd żywa, więc gdybym przy okazji
zrobiła sobie krzywdę albo kogoś sprowokowała, nic by się nie stało.
Ale ja
byłam odpowiedzialna na Alessię i Damiena, moje życie zaś warunkowało ich
istnienie – nie mogłam być aż tak samolubna, żeby zaryzykować.
Bezradna i pokonana,
wróciłam do łóżka, siadając na jego skraju i wbijając wzrok w podłogę.
Starałam się skupiać na oddychaniu, żeby moja frustracja nie odbiła się na
bliźniętach i znów nie wywołała skurczy; przy takim zaawansowaniu ciąży
ryzykowałabym, że przedwcześnie urodzę, a to było ostatnim, czego w tym
momencie potrzebowałam.
Co nie
zmieniało faktu, że chciało mi się płakać. Nosiło mnie, dosłownie i w przenośni,
brak perspektyw zaś sprawiał, że czułam się niczym uwięziony w klatce
ptak. Chciałam biec – ale nie mogłam, chciałam działać – ale nie miałam żadnego
punktu zaczepienia, żeby zrobić cokolwiek...
Coś
błysnęło w mdłym świetle lampy, która oświetlała pokój. Zamrugałam
kilkukrotnie, żeby upewnić się, czy to nie złudzenie, po czym opadłam na
kolana, zaintrygowana zjawiskiem. Momentalnie dostrzegłam wenflon, który
wyrwałam przypadkiem, kiedy przebudziłam się ostatnim razem. Poczułam
rozczarowanie, coś jednak skłoniło mnie do tego, żebym delikatnie ujęła igłę w palce
i jej się przyjrzała.
Igła. Coś,
czego zawsze panicznie się bałam, obojętnie czy miało być użyte na mnie, czy
nie. To było nieco dziecinne, ale nie dbałam o to, bo przecież jakby nie
patrzeć, byłam jedynie dzieckiem, wrzuconym do świata dorosłych. Poza tym każdy
miał swoje dziwactwa, czyż nie? Moim był właśnie strach przed igłami, musiałam
się do tego przed samą sobą przyznać.
Ale
najbardziej ironiczne było to, że ten niepozorny przedmiot, który w skrajnych
przypadkach był w stanie nawet doprowadzić mnie do histerii, był
jednocześnie... rozwiązaniem.
Podniosłam
się tak gwałtownie, że omal znów nie potknęłam o własne nogi, po czym
dopadłam do drzwi. Ręce mi drżały, kiedy wsuwałam ostrą stronę wenflonu do
dziurki od klucza, ale w końcu mi się udało. Teraz przyszło na trudniejszą
i być może nierealną z tym narzędziem część – próba otwarcia zamka.
Zaczęłam na oślep gmerać i przekręcać igłę na wszystkie strony, próbując
jakoś pobudzić mechanizm do ruchu, ale mimo upływu kolejnych sekund, nie
dochodziło do mnie do satysfakcjonujące kliknięcie, dobitnie świadczące o sukcesie.
Jak robił
to Gabriel? Pamiętałam każdy moment spędzony z ukochanym, obojętnie jak
błahy, łatwo więc przywołałam w pamięci dzień, kiedy uciekaliśmy przed
dziwną mgłą, wywołaną przez telepatów. Skakaliśmy z drzewa na drzewo,
ostatecznie dostając się do domu Carlisle'a. Przeskoczyliśmy na werandę,
wpadając na siebie i dosłownie wpadliśmy na drzwi, które – chociaż przed
wyjazdem na Alaskę były zamykane – przed Gabrielem otworzyły się same z siebie.
Moc, to
musiała być moc, ale jak miałam ją wykorzystać? Osłabiona, dopiero co wróciłam
do własnego ciała, po tym, jak je opuściłam. Jak mogłam wykrzesać z siebie
coś więcej, skoro ledwo nauczyłam się kumulowania mocy i wykorzystywania
jej w walce. Niby mogłabym to zrobić i spróbować wysadzić drzwi, ale
to narobiłoby zbyt wiele hałasu i zaraz ściągnęło kogoś, kto bez trudu
powstrzymałby mnie przed ucieczką.
Znów
zaczęłam walczyć z igłą i zamkiem, ale w moich ruchach zaczynało
być coś desperackiego, i nie miałam już najmniejszych szans, żeby wyjść na
zewnątrz. Przerwałam, powtarzając sobie, że muszę się uspokoić i zrobić to
inaczej, na spokojnie i logicznie. Musiałam spróbować zachować się jak
Gabriel i Isabeau, którzy za zwyczaj myśleli trzeźwo i starannie opracowywali
plany, pewni tego, co zamierzają zrobić – oczywiście pomijając sytuację
wywołaną moim porwaniem, kiedy obojgu zaczynały puszczać nerwy, zwłaszcza
Gabrielowi.
A więc na
spokojnie. Czego nauczył mnie o mocy Gabriel? Po pierwsze tego, że krąży
jak krew – jakby była osobnym układem krwionośnym, niewidocznym, ale obecnym.
Wsłuchałam się w siebie, próbując to sobie wyobrazić i dosłownie
poczuć krążącą po moim ciele energię – jedynie w ten sposób miałam być w stanie
ją wykorzystać. Czułam się trochę głupio, ale przynajmniej nikt mnie nie
widział, więc mogłam swobodnie stać z zamkniętymi oczami i czekać na
oświecenie.
W którymś
momencie udało mi się odprężyć. Chociaż stałam, przez moment poczułam się tak,
jakbym właśnie zasypiała w wygodnym łóżku. Przez moment wystarczyłam się,
że zaraz zemdleję, szybko jednak wzięłam się w garść, nie chcąc się
rozpraszać. Cokolwiek się działo, wierzyłam, że moje ciało mnie nie zawiedzie i nie
stanie się nic złego.
Wtedy to
poczułam.
To było
tak, jakbym w jednej chwili przejrzała na oczy. Chociaż nie widziałam, w jednej
chwili dotarło do mnie więcej, niż gdybym po prostu patrzyła. Poczułam ją w każdej
komórce swojego ciała, od czubka głowy po palce u stóp – cudownie ciepłą,
połyskującą i wspaniałą, zawsze obecną, ale do tej pory po prostu uśpioną.
Podświadomie wiedziałam, że gdybym mogła ją zobaczyć, miałaby złocisty kolor – zupełnie
jak płynne złoto, wypełniające mnie całą.
Teraz
wystarczyło po prostu ją wykorzystać. Było jej mnóstwo, głównie źródło miała
gdzieś przy sercu, chociaż teraz byłam świadoma, że równie wiele wyczuwam jej w dolnych
partiach swojego ciała – moc, którą dysponowały dzieci. W porównaniu z tą,
która wypełniała mnie, przypominały dwa słabe płomienie, które dopiero miały
przybrać na sile; i nagle zrozumiałam, że wcale nie czerpałam z nich,
kiedy robiłam niezwykłe rzeczy, że to cały czas było we mnie, a Gabriel
miał rację twierdząc, że jestem równie utalentowana jak on, czy jego siostry.
Po prostu musiałam to w sobie odkryć.
Nagle już
po prostu wiedziałam, chociaż nie miałam pojęcia skąd. Gdybym skierowała moc do
oczu, wtedy widziałabym lepiej; gdy do uszu – wyostrzyłby mi się słuch.
Gdziekolwiek bym ją przekierowała, wzmocniłaby mnie i pomogła, wyostrzając
zmysły i dodając sprawności.
Gdybym
wypchnęła ją poza siebie, zadziałałby jako broń. Albo pomogła mi w inny
sposób – czułam, że w tym momencie bez trudu wyczułabym obecność innych
umysłów, przewidziała, czy ktoś jest w pobliżu. Byłam do tego zdolna, ale
nie zaryzykowałam i nie zrobiłam tego, świadoma, że w tym momencie
świecę intensywnie niczym latarnia morska i że każdy zorientowałby się z mojej
obecności. Nie potrafiłam się ukryć, nie tak jak Gabriel, dlatego musiałam
postarać się, żeby się ze swoimi zdolnościami nie afiszować.
Ale
przecież wcale nie potrzebowałam wykorzystywać mocy, uwalniając ją na zewnątrz.
Chciałam zrobić coś innego, dlatego – och, jak łatwe się to nagle okazało! – pobudziłam
tę płynną energię do ruchu, wprost do swoich rąk, do palców. Ledwo wyczuwałam
wenflon, który wciąż kurczowo ściskałam. Znów zaczęłam obracać swój
prowizoryczny wytrych – i wtedy usłyszałam kliknięcie.
A potem
skrzypnięcie uchylanych drzwi.
Poczucie
tryumfu wypełniło całe moje ciało, jednocześnie wytrącając z równowagi.
Straciłam kontrolę i świadomość swoich zdolności równie nagle, jak ją
zyskałam. Otworzyłam oczy, całkowicie oszołomiona tym, co dopiero przeżyłam, po
czym z niedowierzaniem spojrzałam na uchylone drzwi; igła złamała się w którymś
momencie i trzymałam teraz jej części, ale to nie miało już znaczenia.
Odrzuciłam
zbędny kawałek, po czym bez wahania wyszłam na korytarz.
Na zewnątrz
było cicho i pusto. Gabriel kiedyś próbował uczyć mnie bezszelestnego
poruszania, zaczęłam więc starannie planować każdy kolejny krok, powoli
posuwając się do przodu. Bałam się nawet oddychać, ale wstrzymywanie powietrza
było równie bezsensowne, co próba zwolnienia rytmu serca. Poza tym w pobliżu
nie wyczuwałam nikogo, pozwoliłam więc sobie na nieco mniejszą ostrożność, w zamian
przyśpieszając i poruszając się na tyle szybko i sprawnie, na ile
pozwalał mi olbrzymi, wzdęty ciążą brzuch.
Znałam
mniej więcej już niektóre korytarze, skierowałam się więc tym, który wydał mi
się najrzadziej używany – zakładałam, że tam miałam największe szanse znaleźć
wyjście. Jeśli nie, pewnie musiał prowadzić tam jeden z korytarzy,
odchodzący od sali w której pierwszy raz się przebudziłam, ale pójście tam
było zbyt ryzykowne. Nie tylko musiałabym przemknąć się przez skrzydło
mieszkalne, ale też prawnie na pewno wpadłabym na jakichś telepatów, którzy akurat
spędzali aktywnie czas, ćwicząc walkę albo moce.
No cóż,
szukanie wyjścia było mimo wszystko mniej ważnym zadaniem. Na razie zamierzałam
się skupić na znalezieniu czegoś, co mogłoby podpowiedzieć Gabrielowi i pozostałym,
gdzie się znajduję. Skradając się opustoszałym korytarzem, zatrzymywałam się
przy każdym drzwiach, które mijałam i upewniwszy się, że pomieszczenia są
puste, zaglądałam do środka. Bez powodzenia jak na razie, bo żaden z odwiedzanych
pokoi nie pozwalał mi stwierdzić, gdzie się znajduję.
Większość
była pusta i po prostu zakurzona, chociaż ślady na posadzce wskazywały, że
kiedyś mieściły się tutaj jakieś urządzenia. Inne pokoje były po prostu
rupieciarniami albo komórkami, które obecni właściciele wykorzystywali do
przechowywania rzeczy, które mogły im się przydać do wtopienia w ludzkie
społeczeństwo.
Najbardziej
ucieszyło mnie coś na kształt olbrzymiej, nieuporządkowanej garderoby, którą na
moim miejscu nie wzgardziłaby nawet Alice. Miałam dość swoich brudnych,
przepoconych i wyniszczonych już ubrań, skorzystałam więc z okazji,
żeby się odświeżyć. Nie było tu nigdzie łazienki, ale znalazłam paczkę
chusteczek kosmetycznych i z ich pomocą spróbowałam doprowadzić się
do prządku. Chociaż trochę odświeżona, wybrałam sobie jakieś czyste spodnie i rozciągnięty
sweter, który wydał się idealny przy mojej obecnej sylwetce; z obecnego
stroju zostawiłam jedynie skórzaną kurtę Gabriela, nie zamierzałam bowiem
rozstawać się z jedyną rzecz, która należała do mojego ukochanego.
Zmiana
ubrania okazała się całkiem pocieszającym doświadczeniem, bo ruszyłam dalej,
czując się zdecydowanie lepiej. Łatwiej było mi się poruszać, kiedy ubranie nie
kleiło mi się do przepoconego od gorączki ciała; na szczęście tabletki, które
załatwił mi Sebastien działały do tej pory i temperatura już mnie nie
męczyła, pozwalając mi trzeźwo myśleć. A może to po prostu moc? Nie
zamierzałam się nad tym rozwodzić, tym bardziej, że liczył się efekt.
Kolejne
puste pokoje, kolejne korytarze... Chociaż cieszyłam się, że jestem sama i nikt
mnie nie przyłapał, nie dało się ukryć, że panująca dookoła cisza była
dobijająca. To była nieużywana część budynku, ale spodziewałam się, że na kogoś
wpadnę albo przynajmniej kogoś usłyszę, panujący więc spokój był podejrzany.
Przecież do tej pory wszędzie, gdzie mnie zabierano, byli telepaci, poza tym
prędzej czy później ktoś musiał zauważyć, że zniknęłam...
Dookoła
panowała ciemność; tutaj oświetlenie nie działało, co potwierdziło moje
przypuszczenia o tym, że tej części budynku się nie używa. Słyszałam swój
nierówny oddech i serce, które waliło mi coraz szybciej ze zdenerwowania
i... z podniecenia, bo miałam coraz większe szanse znaleźć jakiś
nienaruszony sprzęt, pozwalający stwierdzić mi pierwotną funkcję tego miejsca
albo przynajmniej – a może najlepiej – jakieś boczne wyjście.
Wtedy
zobaczyłam świetlną poświatę i gwałtownie przyśpieszyłam, pod wpływem
impulsu rzucając się do biegu. Światło – nie takie zwykłe na dodatek, bo
mogłabym przysiąc, że było jak najbardziej naturalne, prawdopodobnie dzienne. A gdzie
dzienne światło, tam musiało być wyjście.
Minęłam
jakieś schody (oczywiście, budynek musiał mieć więcej kondygnacji – że też nie
wpadłam na to wcześnie!) i gwałtownie wchodząc w kolejny zakręt, w kilkanaście
sekund dotarłam do źródła światła.
Ale to nie
były drzwi.
Zobaczyłam
przed sobą ogromne okno z drewnianą ramą i brudnymi szybami. Dobrze,
to nie miało znaczenia – zawsze mogłam je otworzyć albo wybić, cokolwiek, żeby
wydostać się na zewnątrz. Zwolniłam nieco i teraz już po prostu szybko
szłam, pewna i zdecydowania jak nigdy dotąd.
I nagle
zamarłam, w końcu uświadamiając sobie istotną rzecz na którą wcześniej,
przejęta biegiem, nie zwróciłam uwagi. Schody, które minęłam, wcale nie
prowadziły w górę – one biegły w dół. Budynek co prawda miał kilka
kondygnacji, ale znajdowałam się na najwyższej z nich.
Kiedy
wyjrzałam przez okno, zobaczyłam czubki drzew lasu, który otaczał to miejsce.
Poczułam, że ogarnia mnie rozpacz, kiedy zorientowałam się, że do ziemi jest
dobrych kilka metrów, najbliższe drzewa są za daleko, żebym zdołała ich w swoim
stanie dosięgnąć. Mrugając szybko, żeby powstrzymać cisnące mi się do oczu łzy,
spróbowałam ocenić, czy jest jakikolwiek sposób, żebym zdołała przedostać się
na dół – jakiś niżej położony daszek czy coś, co mogłoby dać mi podparcie,
gdybym spróbowała zejść na dół...
Podłoga
nagle zaczęła drżeć. Nagły wstrząs omal nie zwalił mnie z nóg, gwałtowny i pozbawiony
jakiegokolwiek sensownego źródła. Trzęsienie ziemi? Nie wiedziałam, nie miało
to zresztą żadnego znaczenia. Tynki posypały się ze ścian, okno nagle
eksplodowało i musiałam uniknąć kaskady odłamków, która poleciała wprost
na mnie. Kilka z nich przecięło mi skórę, byłam jednak zbyt przejęta, żeby
poczuć ból i jakkolwiek zareagować.
Rzuciłam
się na podłogę, słaniając ramionami brzuch i próbując przyjąć taką
pozycję, żeby szkody wywołane wstrząsem zrobiły mi jak najmniej krzywdy.
Wszystko wróciło do normy równie nagle, jak się zaczęło; dyszałam ciężko,
wystraszona, i potrzebowałam dłuższej chwili, zanim zdecydowałam się podnieść
i stwierdzić, co się stało. Wstałam, strząsając z siebie resztki
tynków i szkła, po czym krótko zlustrowałam wzrokiem swoje ciało, próbując
ocenić, czy wszystko w porządku. Na szczęście wszystko wskazywało na to,
że skończyło się jedynie na kilku zadrapaniach, niczym więcej.
Dzieci
poruszyły się nieco gwałtowniej, zaniepokojone; skrzywiłam się, ale
jednocześnie poczułam ulgę, że są całe.
Spojrzałam
krótko na okno – a raczej w miejsce, gdzie dopiero było, po teraz
ziała tam olbrzymia dziura, przystrojona kawałkami szkła, które wciąż jakimś
cudem trzymały się ramy i wyglądały jak zęby. Zadrżałam na to porównanie i odsunęłam
się odrobinę, po czym odwróciłam, zamierzając poszukać innej drogi; poza tym
obawiałam się, że wstrząsy mogą się powtórzyć.
Wtedy go
zobaczyłam.
Stał
naprzeciwko mnie, jakieś dziesięć metrów ode mnie i uśmiechał się,
wyraźnie z siebie dumny. Dłońmi wciąż dotykał ściany, kiedy zaś podchwycił
mój wzrok, zamknął na chwilę oczy; ziemia i budynek zadrżały ostrzegawczo,
a ja w końcu zrozumiałam, co się dzieje.
Cain.
Słyszałam o nim kilka razy, podczas spaceru z Dylanem, kiedy
przedstawiał mi różne osoby, chociaż nigdy nie spotkałam tego chłopaka
osobiście. A jednak wiedziałam, że pół-wampir o jasnych włosach i szarych
oczach, obserwujący uważnie każdy mój ruch, był panem żywiołu ziemi. To on
wywołał trzęsienie ziemi.
I to on był
tak bardzo zadowolony z tego, że udało mu się mnie złapać. To odkrycie
całkiem mnie oszołomiło i niemal doprowadziło do płaczu, kiedy
uświadomiłam sobie, że wszystko na marne.
– Nie... – jęknęłam,
kiedy Cain zrobił krok w moją stronę. – Nie! Nie! – zawołałam głośniej,
nagle tracąc nad sobą panowanie. Coś we mnie pękło, emocje, które narastały we
mnie od dnia porwania, ostatecznie znalazły ujście, tym bardziej, że uświadomiłam
sobie, że po tym wszystkim jak nic mnie zabiją, kiedy tylko urodzę. – Nie
dostaniecie żadnego z nas – oznajmiłam.
A potem
odwróciłam się na pięcie i rzuciłam wprost w roztrzaskane okno. Mój
przeciwnik zupełnie się tego nie spodziewał, bo jedynie krzyknął coś, ale był
zbyt daleko, żeby zdążyć mnie pochwycić. Poczułam, że tracę grunt pod stopami i zapadam
się w nicość, powoli spadając; ziemia zaczynała się przybliżać, a ja
po prostu wiedziałam, że jestem zbyt osłabiona i krucha, żeby lekko na
niej wylądować.
Zabawne,
to przypomina latanie, pomyślałam jeszcze, wspominając skoki z klifu w Columbus. Kocham
cię, Gabrielu. I przepraszam, dodałam, chociaż ta myśl nigdy nie miała
do niego dotrzeć.
I nagle
poczułam, jak coś z siłą zaciska się na mojej klatce piersiowej, dosłownie
wyrywając mi powietrze z płuc. Nagłe szarpnięcie pociągnęło mnie do tyłu,
niemal wrzucając z powrotem do budynku. Uścisk osłabł, a ja straciłam
równowagę, wpadając prosto w czyjeś objęcia.
Zobaczyłam
jeszcze, jak solidne, zielone pnącze cofa się na zewnątrz, posłuszne woli
Caina.
A potem
usłyszałam tuż przy uchu cichy szept Drake'a:
– Niegrzeczne
dziewczynki zasługują na karę.
W tym samym
momencie wgryzł się w moją szyję, a cały świat eksplodował bólem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz