16 stycznia 2013

Sto trzydzieści dwa

Renesmee
Obudziłam się z bólem głowy, równie gwałtownie jak wtedy, kiedy pierwszy raz podróżowałam poza ciałem, ale nie miał to dla mnie żadnego znaczenia. Moje dłonie momentalnie powędrowały na brzuch i omal nie zemdlałam z ulgi, kiedy odkryłam, że dzieciom nic się nie stało. Ich delikatnie ruchy były dla mnie nader kojące i pozwoliły mi się rozluźnić – potrzebowałam tego, bo przez cały czas bałam się o to, że przeze mnie stała się im krzywda.
Uspokojona, mogłam zacząć swobodnie oddychać i spróbować rozeznać się w sytuacji. Byłam, oczywiście, w swoim małym więzieniu, ale wcale mi to nie przeszkadzało. W tym miejscu ja i maluchy byliśmy względnie bezpieczni, poza tym zakładałam, że Taylor tak szybko nie złoży mi wizyty.
Na samo wspomnienie tego, co się stało, jednocześnie chciało mi się płakać i wyć z irytacji, bo w moim gardle momentalnie zapłonął ogień. Zadowoliłam się szklanką wody, którą znalazłam obok swojego łóżka, ale to nie wystarczyło – wręcz przeciwnie, bo woda jakby dodatkowo wznieciła ból i pragnienie. To odkrycie było naprawdę dobijające i zaczynałam mieć dość.
Poza tym martwiłam się. Co stało się z tym małym chłopcem, którego miałam... którego porwały bliźniaczki? Nie zabiłam go, nie mogłam, poza tym gdybym się skusiła i o tym nie pamiętała, przecież nie bolałoby mnie gardło. Przez cały czas byłam nieprzytomna, tego byłam absolutnie pewna, ale nie mogłam mieć pewności, że to, co stało się ze mną, pozwoliło ocalić życie dziecka. W ogóle nie rozumiałam, jak ktoś mógł być do tego stopnia okrutny, żeby pozwolić, żeby cokolwiek stało się takiemu maleństwu. Bałam się o niego, co może znaczyło, że mój instynkt macierzyński zaczynał wymykać mi się spod kontroli, ale to nie miało teraz znaczenia. To było dziecko, a ja zamierzałam zrobić wszystko, byleby dowiedzieć się, czy nie stała mu się krzywda.
Oszołomiona myślami, podjęłam decyzję w jednej chwili. Tym bardziej, że przypomniałam sobie spotkanie z bliskimi i bezradność na ich twarzach – jasny sygnał, że nie mają pojęcia, jak mi pomóc i że prawdopodobnie nie zdążą przed porodem. Nie mogłam pozwolić, żeby moje dzieci przyszły na świat w tym miejscu, żeby wpadły w ręce Lawrence'a i musiały wychowywać się w otoczeniu takich osób, jak Taylor, Drake, czy ktokolwiek im podobny.
Sebastien był dobrym sojusznikiem, mimo wszystko, ale już dawno straciłam nadzieję, że uda mu się cokolwiek ustalić. Sama musiałam to zrobić, ale wcześniej musiałam wydostać się z tego cholernego, zamkniętego na trzy spusty pokoju. Nie miałam pojęcia, jak tego dokonać, ale byłam na tyle zdesperowana, że chyba nawet byłabym w stanie spróbować wyważyć masywne drzwi, nie zważając na to, czy przypadkiem nie przypłacę tego kilkoma złamaniami.
Chociaż wymagało to mnóstwo energii, jakoś zdołałam się podnieść. Na miękkich nogach podeszłam do drzwi, oglądając je uważnie; były mocne, zrobione prawdopodobnie z jakiegoś żelaza albo metalu. Słyszałam kiedyś, że żelazo mocno osłabia wampiry, ale teraz już nie byłam pewna, czy to prawda, czy jedna z tych historii, którą można między bajki włożyć. Istotne jednak było to, że drzwi miały srebrzysty poblask, co wybitnie znaczyło o tym, że zabezpieczono je na wszelakie sposoby, bylebym nie mogła się wydostać – co do działania srebra wątpliwości nie miałam.
Zaklęłam pod nosem, korzystając z tego, że nikt mnie nie słyszy. Przekleństwo odbiło się echem od zamkniętych ścian pokoju, co było wręcz przygnębiające, bo przypominało mi o tym, że jestem sama. Przynajmniej pod tym względem było coś dobrego, bo wiedziałam, że dodatkowo nikt mnie nie pilnuje – widocznie zakładali, że zamknięte, posrebrzane drzwi są wystarczającą przeszkodą dla ciężarnej pół-wampirzycy. I być może mieli racje.
Gdyby chodziło jedynie o mnie, byłabym w stanie zaryzykować i bezradnie walić w przeszkodę, krzycząc i wyzywając na czym świat stoi. I tak zaczynało być mi wszystko jedno, czy wyjdę stąd żywa, więc gdybym przy okazji zrobiła sobie krzywdę albo kogoś sprowokowała, nic by się nie stało.
Ale ja byłam odpowiedzialna na Alessię i Damiena, moje życie zaś warunkowało ich istnienie – nie mogłam być aż tak samolubna, żeby zaryzykować.
Bezradna i pokonana, wróciłam do łóżka, siadając na jego skraju i wbijając wzrok w podłogę. Starałam się skupiać na oddychaniu, żeby moja frustracja nie odbiła się na bliźniętach i znów nie wywołała skurczy; przy takim zaawansowaniu ciąży ryzykowałabym, że przedwcześnie urodzę, a to było ostatnim, czego w tym momencie potrzebowałam.
Co nie zmieniało faktu, że chciało mi się płakać. Nosiło mnie, dosłownie i w przenośni, brak perspektyw zaś sprawiał, że czułam się niczym uwięziony w klatce ptak. Chciałam biec – ale nie mogłam, chciałam działać – ale nie miałam żadnego punktu zaczepienia, żeby zrobić cokolwiek...
Coś błysnęło w mdłym świetle lampy, która oświetlała pokój. Zamrugałam kilkukrotnie, żeby upewnić się, czy to nie złudzenie, po czym opadłam na kolana, zaintrygowana zjawiskiem. Momentalnie dostrzegłam wenflon, który wyrwałam przypadkiem, kiedy przebudziłam się ostatnim razem. Poczułam rozczarowanie, coś jednak skłoniło mnie do tego, żebym delikatnie ujęła igłę w palce i jej się przyjrzała.
Igła. Coś, czego zawsze panicznie się bałam, obojętnie czy miało być użyte na mnie, czy nie. To było nieco dziecinne, ale nie dbałam o to, bo przecież jakby nie patrzeć, byłam jedynie dzieckiem, wrzuconym do świata dorosłych. Poza tym każdy miał swoje dziwactwa, czyż nie? Moim był właśnie strach przed igłami, musiałam się do tego przed samą sobą przyznać.
Ale najbardziej ironiczne było to, że ten niepozorny przedmiot, który w skrajnych przypadkach był w stanie nawet doprowadzić mnie do histerii, był jednocześnie... rozwiązaniem.
Podniosłam się tak gwałtownie, że omal znów nie potknęłam o własne nogi, po czym dopadłam do drzwi. Ręce mi drżały, kiedy wsuwałam ostrą stronę wenflonu do dziurki od klucza, ale w końcu mi się udało. Teraz przyszło na trudniejszą i być może nierealną z tym narzędziem część – próba otwarcia zamka. Zaczęłam na oślep gmerać i przekręcać igłę na wszystkie strony, próbując jakoś pobudzić mechanizm do ruchu, ale mimo upływu kolejnych sekund, nie dochodziło do mnie do satysfakcjonujące kliknięcie, dobitnie świadczące o sukcesie.
Jak robił to Gabriel? Pamiętałam każdy moment spędzony z ukochanym, obojętnie jak błahy, łatwo więc przywołałam w pamięci dzień, kiedy uciekaliśmy przed dziwną mgłą, wywołaną przez telepatów. Skakaliśmy z drzewa na drzewo, ostatecznie dostając się do domu Carlisle'a. Przeskoczyliśmy na werandę, wpadając na siebie i dosłownie wpadliśmy na drzwi, które – chociaż przed wyjazdem na Alaskę były zamykane – przed Gabrielem otworzyły się same z siebie.
Moc, to musiała być moc, ale jak miałam ją wykorzystać? Osłabiona, dopiero co wróciłam do własnego ciała, po tym, jak je opuściłam. Jak mogłam wykrzesać z siebie coś więcej, skoro ledwo nauczyłam się kumulowania mocy i wykorzystywania jej w walce. Niby mogłabym to zrobić i spróbować wysadzić drzwi, ale to narobiłoby zbyt wiele hałasu i zaraz ściągnęło kogoś, kto bez trudu powstrzymałby mnie przed ucieczką.
Znów zaczęłam walczyć z igłą i zamkiem, ale w moich ruchach zaczynało być coś desperackiego, i nie miałam już najmniejszych szans, żeby wyjść na zewnątrz. Przerwałam, powtarzając sobie, że muszę się uspokoić i zrobić to inaczej, na spokojnie i logicznie. Musiałam spróbować zachować się jak Gabriel i Isabeau, którzy za zwyczaj myśleli trzeźwo i starannie opracowywali plany, pewni tego, co zamierzają zrobić – oczywiście pomijając sytuację wywołaną moim porwaniem, kiedy obojgu zaczynały puszczać nerwy, zwłaszcza Gabrielowi.
A więc na spokojnie. Czego nauczył mnie o mocy Gabriel? Po pierwsze tego, że krąży jak krew – jakby była osobnym układem krwionośnym, niewidocznym, ale obecnym. Wsłuchałam się w siebie, próbując to sobie wyobrazić i dosłownie poczuć krążącą po moim ciele energię – jedynie w ten sposób miałam być w stanie ją wykorzystać. Czułam się trochę głupio, ale przynajmniej nikt mnie nie widział, więc mogłam swobodnie stać z zamkniętymi oczami i czekać na oświecenie.
W którymś momencie udało mi się odprężyć. Chociaż stałam, przez moment poczułam się tak, jakbym właśnie zasypiała w wygodnym łóżku. Przez moment wystarczyłam się, że zaraz zemdleję, szybko jednak wzięłam się w garść, nie chcąc się rozpraszać. Cokolwiek się działo, wierzyłam, że moje ciało mnie nie zawiedzie i nie stanie się nic złego.
Wtedy to poczułam.
To było tak, jakbym w jednej chwili przejrzała na oczy. Chociaż nie widziałam, w jednej chwili dotarło do mnie więcej, niż gdybym po prostu patrzyła. Poczułam ją w każdej komórce swojego ciała, od czubka głowy po palce u stóp – cudownie ciepłą, połyskującą i wspaniałą, zawsze obecną, ale do tej pory po prostu uśpioną. Podświadomie wiedziałam, że gdybym mogła ją zobaczyć, miałaby złocisty kolor – zupełnie jak płynne złoto, wypełniające mnie całą.
Teraz wystarczyło po prostu ją wykorzystać. Było jej mnóstwo, głównie źródło miała gdzieś przy sercu, chociaż teraz byłam świadoma, że równie wiele wyczuwam jej w dolnych partiach swojego ciała – moc, którą dysponowały dzieci. W porównaniu z tą, która wypełniała mnie, przypominały dwa słabe płomienie, które dopiero miały przybrać na sile; i nagle zrozumiałam, że wcale nie czerpałam z nich, kiedy robiłam niezwykłe rzeczy, że to cały czas było we mnie, a Gabriel miał rację twierdząc, że jestem równie utalentowana jak on, czy jego siostry. Po prostu musiałam to w sobie odkryć.
Nagle już po prostu wiedziałam, chociaż nie miałam pojęcia skąd. Gdybym skierowała moc do oczu, wtedy widziałabym lepiej; gdy do uszu – wyostrzyłby mi się słuch. Gdziekolwiek bym ją przekierowała, wzmocniłaby mnie i pomogła, wyostrzając zmysły i dodając sprawności.
Gdybym wypchnęła ją poza siebie, zadziałałby jako broń. Albo pomogła mi w inny sposób – czułam, że w tym momencie bez trudu wyczułabym obecność innych umysłów, przewidziała, czy ktoś jest w pobliżu. Byłam do tego zdolna, ale nie zaryzykowałam i nie zrobiłam tego, świadoma, że w tym momencie świecę intensywnie niczym latarnia morska i że każdy zorientowałby się z mojej obecności. Nie potrafiłam się ukryć, nie tak jak Gabriel, dlatego musiałam postarać się, żeby się ze swoimi zdolnościami nie afiszować.
Ale przecież wcale nie potrzebowałam wykorzystywać mocy, uwalniając ją na zewnątrz. Chciałam zrobić coś innego, dlatego – och, jak łatwe się to nagle okazało! – pobudziłam tę płynną energię do ruchu, wprost do swoich rąk, do palców. Ledwo wyczuwałam wenflon, który wciąż kurczowo ściskałam. Znów zaczęłam obracać swój prowizoryczny wytrych – i wtedy usłyszałam kliknięcie.
A potem skrzypnięcie uchylanych drzwi.
Poczucie tryumfu wypełniło całe moje ciało, jednocześnie wytrącając z równowagi. Straciłam kontrolę i świadomość swoich zdolności równie nagle, jak ją zyskałam. Otworzyłam oczy, całkowicie oszołomiona tym, co dopiero przeżyłam, po czym z niedowierzaniem spojrzałam na uchylone drzwi; igła złamała się w którymś momencie i trzymałam teraz jej części, ale to nie miało już znaczenia.
Odrzuciłam zbędny kawałek, po czym bez wahania wyszłam na korytarz.
Na zewnątrz było cicho i pusto. Gabriel kiedyś próbował uczyć mnie bezszelestnego poruszania, zaczęłam więc starannie planować każdy kolejny krok, powoli posuwając się do przodu. Bałam się nawet oddychać, ale wstrzymywanie powietrza było równie bezsensowne, co próba zwolnienia rytmu serca. Poza tym w pobliżu nie wyczuwałam nikogo, pozwoliłam więc sobie na nieco mniejszą ostrożność, w zamian przyśpieszając i poruszając się na tyle szybko i sprawnie, na ile pozwalał mi olbrzymi, wzdęty ciążą brzuch.
Znałam mniej więcej już niektóre korytarze, skierowałam się więc tym, który wydał mi się najrzadziej używany – zakładałam, że tam miałam największe szanse znaleźć wyjście. Jeśli nie, pewnie musiał prowadzić tam jeden z korytarzy, odchodzący od sali w której pierwszy raz się przebudziłam, ale pójście tam było zbyt ryzykowne. Nie tylko musiałabym przemknąć się przez skrzydło mieszkalne, ale też prawnie na pewno wpadłabym na jakichś telepatów, którzy akurat spędzali aktywnie czas, ćwicząc walkę albo moce.
No cóż, szukanie wyjścia było mimo wszystko mniej ważnym zadaniem. Na razie zamierzałam się skupić na znalezieniu czegoś, co mogłoby podpowiedzieć Gabrielowi i pozostałym, gdzie się znajduję. Skradając się opustoszałym korytarzem, zatrzymywałam się przy każdym drzwiach, które mijałam i upewniwszy się, że pomieszczenia są puste, zaglądałam do środka. Bez powodzenia jak na razie, bo żaden z odwiedzanych pokoi nie pozwalał mi stwierdzić, gdzie się znajduję.
Większość była pusta i po prostu zakurzona, chociaż ślady na posadzce wskazywały, że kiedyś mieściły się tutaj jakieś urządzenia. Inne pokoje były po prostu rupieciarniami albo komórkami, które obecni właściciele wykorzystywali do przechowywania rzeczy, które mogły im się przydać do wtopienia w ludzkie społeczeństwo.
Najbardziej ucieszyło mnie coś na kształt olbrzymiej, nieuporządkowanej garderoby, którą na moim miejscu nie wzgardziłaby nawet Alice. Miałam dość swoich brudnych, przepoconych i wyniszczonych już ubrań, skorzystałam więc z okazji, żeby się odświeżyć. Nie było tu nigdzie łazienki, ale znalazłam paczkę chusteczek kosmetycznych i z ich pomocą spróbowałam doprowadzić się do prządku. Chociaż trochę odświeżona, wybrałam sobie jakieś czyste spodnie i rozciągnięty sweter, który wydał się idealny przy mojej obecnej sylwetce; z obecnego stroju zostawiłam jedynie skórzaną kurtę Gabriela, nie zamierzałam bowiem rozstawać się z jedyną rzecz, która należała do mojego ukochanego.
Zmiana ubrania okazała się całkiem pocieszającym doświadczeniem, bo ruszyłam dalej, czując się zdecydowanie lepiej. Łatwiej było mi się poruszać, kiedy ubranie nie kleiło mi się do przepoconego od gorączki ciała; na szczęście tabletki, które załatwił mi Sebastien działały do tej pory i temperatura już mnie nie męczyła, pozwalając mi trzeźwo myśleć. A może to po prostu moc? Nie zamierzałam się nad tym rozwodzić, tym bardziej, że liczył się efekt.
Kolejne puste pokoje, kolejne korytarze... Chociaż cieszyłam się, że jestem sama i nikt mnie nie przyłapał, nie dało się ukryć, że panująca dookoła cisza była dobijająca. To była nieużywana część budynku, ale spodziewałam się, że na kogoś wpadnę albo przynajmniej kogoś usłyszę, panujący więc spokój był podejrzany. Przecież do tej pory wszędzie, gdzie mnie zabierano, byli telepaci, poza tym prędzej czy później ktoś musiał zauważyć, że zniknęłam...
Dookoła panowała ciemność; tutaj oświetlenie nie działało, co potwierdziło moje przypuszczenia o tym, że tej części budynku się nie używa. Słyszałam swój nierówny oddech i serce, które waliło mi coraz szybciej ze zdenerwowania i... z podniecenia, bo miałam coraz większe szanse znaleźć jakiś nienaruszony sprzęt, pozwalający stwierdzić mi pierwotną funkcję tego miejsca albo przynajmniej – a może najlepiej – jakieś boczne wyjście.
Wtedy zobaczyłam świetlną poświatę i gwałtownie przyśpieszyłam, pod wpływem impulsu rzucając się do biegu. Światło – nie takie zwykłe na dodatek, bo mogłabym przysiąc, że było jak najbardziej naturalne, prawdopodobnie dzienne. A gdzie dzienne światło, tam musiało być wyjście.
Minęłam jakieś schody (oczywiście, budynek musiał mieć więcej kondygnacji – że też nie wpadłam na to wcześnie!) i gwałtownie wchodząc w kolejny zakręt, w kilkanaście sekund dotarłam do źródła światła.
Ale to nie były drzwi.
Zobaczyłam przed sobą ogromne okno z drewnianą ramą i brudnymi szybami. Dobrze, to nie miało znaczenia – zawsze mogłam je otworzyć albo wybić, cokolwiek, żeby wydostać się na zewnątrz. Zwolniłam nieco i teraz już po prostu szybko szłam, pewna i zdecydowania jak nigdy dotąd.
I nagle zamarłam, w końcu uświadamiając sobie istotną rzecz na którą wcześniej, przejęta biegiem, nie zwróciłam uwagi. Schody, które minęłam, wcale nie prowadziły w górę – one biegły w dół. Budynek co prawda miał kilka kondygnacji, ale znajdowałam się na najwyższej z nich.
Kiedy wyjrzałam przez okno, zobaczyłam czubki drzew lasu, który otaczał to miejsce. Poczułam, że ogarnia mnie rozpacz, kiedy zorientowałam się, że do ziemi jest dobrych kilka metrów, najbliższe drzewa są za daleko, żebym zdołała ich w swoim stanie dosięgnąć. Mrugając szybko, żeby powstrzymać cisnące mi się do oczu łzy, spróbowałam ocenić, czy jest jakikolwiek sposób, żebym zdołała przedostać się na dół – jakiś niżej położony daszek czy coś, co mogłoby dać mi podparcie, gdybym spróbowała zejść na dół...
Podłoga nagle zaczęła drżeć. Nagły wstrząs omal nie zwalił mnie z nóg, gwałtowny i pozbawiony jakiegokolwiek sensownego źródła. Trzęsienie ziemi? Nie wiedziałam, nie miało to zresztą żadnego znaczenia. Tynki posypały się ze ścian, okno nagle eksplodowało i musiałam uniknąć kaskady odłamków, która poleciała wprost na mnie. Kilka z nich przecięło mi skórę, byłam jednak zbyt przejęta, żeby poczuć ból i jakkolwiek zareagować.
Rzuciłam się na podłogę, słaniając ramionami brzuch i próbując przyjąć taką pozycję, żeby szkody wywołane wstrząsem zrobiły mi jak najmniej krzywdy. Wszystko wróciło do normy równie nagle, jak się zaczęło; dyszałam ciężko, wystraszona, i potrzebowałam dłuższej chwili, zanim zdecydowałam się podnieść i stwierdzić, co się stało. Wstałam, strząsając z siebie resztki tynków i szkła, po czym krótko zlustrowałam wzrokiem swoje ciało, próbując ocenić, czy wszystko w porządku. Na szczęście wszystko wskazywało na to, że skończyło się jedynie na kilku zadrapaniach, niczym więcej.
Dzieci poruszyły się nieco gwałtowniej, zaniepokojone; skrzywiłam się, ale jednocześnie poczułam ulgę, że są całe.
Spojrzałam krótko na okno – a raczej w miejsce, gdzie dopiero było, po teraz ziała tam olbrzymia dziura, przystrojona kawałkami szkła, które wciąż jakimś cudem trzymały się ramy i wyglądały jak zęby. Zadrżałam na to porównanie i odsunęłam się odrobinę, po czym odwróciłam, zamierzając poszukać innej drogi; poza tym obawiałam się, że wstrząsy mogą się powtórzyć.
Wtedy go zobaczyłam.
Stał naprzeciwko mnie, jakieś dziesięć metrów ode mnie i uśmiechał się, wyraźnie z siebie dumny. Dłońmi wciąż dotykał ściany, kiedy zaś podchwycił mój wzrok, zamknął na chwilę oczy; ziemia i budynek zadrżały ostrzegawczo, a ja w końcu zrozumiałam, co się dzieje.
Cain. Słyszałam o nim kilka razy, podczas spaceru z Dylanem, kiedy przedstawiał mi różne osoby, chociaż nigdy nie spotkałam tego chłopaka osobiście. A jednak wiedziałam, że pół-wampir o jasnych włosach i szarych oczach, obserwujący uważnie każdy mój ruch, był panem żywiołu ziemi. To on wywołał trzęsienie ziemi.
I to on był tak bardzo zadowolony z tego, że udało mu się mnie złapać. To odkrycie całkiem mnie oszołomiło i niemal doprowadziło do płaczu, kiedy uświadomiłam sobie, że wszystko na marne.
– Nie... – jęknęłam, kiedy Cain zrobił krok w moją stronę. – Nie! Nie! – zawołałam głośniej, nagle tracąc nad sobą panowanie. Coś we mnie pękło, emocje, które narastały we mnie od dnia porwania, ostatecznie znalazły ujście, tym bardziej, że uświadomiłam sobie, że po tym wszystkim jak nic mnie zabiją, kiedy tylko urodzę. – Nie dostaniecie żadnego z nas – oznajmiłam.
A potem odwróciłam się na pięcie i rzuciłam wprost w roztrzaskane okno. Mój przeciwnik zupełnie się tego nie spodziewał, bo jedynie krzyknął coś, ale był zbyt daleko, żeby zdążyć mnie pochwycić. Poczułam, że tracę grunt pod stopami i zapadam się w nicość, powoli spadając; ziemia zaczynała się przybliżać, a ja po prostu wiedziałam, że jestem zbyt osłabiona i krucha, żeby lekko na niej wylądować.
Zabawne, to przypomina latanie, pomyślałam jeszcze, wspominając skoki z klifu w Columbus. Kocham cię, Gabrielu. I przepraszam, dodałam, chociaż ta myśl nigdy nie miała do niego dotrzeć.
I nagle poczułam, jak coś z siłą zaciska się na mojej klatce piersiowej, dosłownie wyrywając mi powietrze z płuc. Nagłe szarpnięcie pociągnęło mnie do tyłu, niemal wrzucając z powrotem do budynku. Uścisk osłabł, a ja straciłam równowagę, wpadając prosto w czyjeś objęcia.
Zobaczyłam jeszcze, jak solidne, zielone pnącze cofa się na zewnątrz, posłuszne woli Caina.
A potem usłyszałam tuż przy uchu cichy szept Drake'a:
– Niegrzeczne dziewczynki zasługują na karę.
W tym samym momencie wgryzł się w moją szyję, a cały świat eksplodował bólem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa