16 stycznia 2013

Sto trzydzieści cztery

Layla
– Lawrence!
Wampir uniósł głowę, po czym powoli odwrócić się w stronę Layli. Dziewczyna poczuła się zirytowana, bo każdy przemyślany ruch nieśmiertelnego zdradzał, że Lawrence stoi w hierarchii zdecydowanie wyżej od niej, zupełnie jakby był kimś ważnym, a ona jedynie podwładną, którą można pomiatać. Oczywiście, on tutaj rządził, ale jego zachowanie sprawiło, że nagle poczuła się zdenerwowana.
Ta irytacja jedynie pobudziła wściekłość, którą i tak odczuwała. Wiele zmieniło się od momentu, w którym Angel przemienił pastora – Layla zmieniła się wraz z nim, chociaż nadal tego nie rozumiała. No i stała się zdecydowanie bardziej wrażliwa i bezwzględna, często wybuchała też złością, co teraz miało brutalnie obrócić się przeciwko Cullenowi.
Jedno pchnięcie mocy i zaskoczony pastor wylądował na ścianie wąskiego korytarza. Na szczęście był pusty, bo Bliss i Lawrence zdążyli już zdwoić czujność telepatów, którzy skupili się na ewentualnym powstrzymaniu rodzeństwa Layli, gdyby ci się pojawili. Layla miała nadzieję, że Isabeau przemówi Gabrielowi do rozumu i nie wparują do budynku bez przygotowania, narażając się na pewną śmierć. Co prawda nie przejmowała się nimi ostatnio, ale śmierć bliźniaka byłaby dla niej tak bolesna, jakby obdzierano ją ze skóry.
Skupiła się na obecnej sytuacji, po czym bez większego wysiłku wezwała ogień. Płomienie pojawiły się wszędzie, odcinając korytarz i tańcząc również na jej ramionach, ale nie wyrządzając żadnych szkód. Na razie – jeden jej gest wystarczył, żeby ten stan rzeczy się zmienił.
– Co ty znowu...? – warknął wściekle Lawrence, czujnie obserwując jedyny żywioł, który mógł wyrządzić wampirowi krzywdę, a nawet go zabić. Z satysfakcją wyczuła ledwo ukrywany strach. – Całkiem już oszalałaś – zarzucił jej, kiedy podeszła na tyle blisko, że wystarczyło żeby wyciągnęła ramiona przed siebie, by być w stanie go dotknąć.
– Być może – zgodziła się, uśmiechając gorzko. – Wszyscy jesteśmy szaleni, inaczej by nas tutaj nie było – dodała zgodnie z prawdą. Wręcz czuła targające nim emocje i karmiła się tymi negatywnymi. To był ten dziwny stan, kiedy nie do końca była sobą – kiedy była tą Laylą, która bez wyrzutów sumienia zabija bezbronną kobietę i porywa niemowlę, żeby je wykorzystać. – I wszyscy mamy swoje powody, żeby tutaj być. A ostatnio liczyły się jedynie twoje.
Zmierzył ją wzrokiem, próbując ocenić zamiary i nagle wybuchnął drwiącym śmiechem. Layla ledwo powstrzymała chęć, żeby zmusić ogień do tego, żeby go pochłonął. Idź do diabła, zaklęła w myślach i zaraz pomyślała, że tak bardzo to ironiczne, że wręcz wysyła go do tego, do którego należały otaczające ją płomienie. Tak niezwykły ogień jak ten, który ją słuchał, musiał być stworzeniem piekielnym – innego opcji nie było.
– Chcesz rządzić? – zapytał Lawrence z niedowierzaniem, całkiem wprawnie interpretując jej zamiary. – Przejąć władzę nad nimi wszystkimi, Laylo? – ciągnął. Był głupi albo naprawdę odważny, skoro z nią igrał, świadom tego, że jeden jej gest pobawi go życia. Chociaż była od niego starsza, potrafił sprawić, że momentalnie zaczynała się czuć jak niedoświadczone dziecko. – Czegóż to nagle ci u nas zabrakło, co Laylo? – zapytał spokojnie. – Wydawało mi się, że mamy jeden cel. A ja wiem, jak was do niego poprowadzić – przypomniał.
– O, tak. Nasz cel – powiedziała z naciskiem. – Moce. Nie mogę ukryć, że dzięki Jaquesowi znacznie się rozwinęły, ale to jedynie jego zasługa – ucięła, spoglądając na wampira z pogardą. – A główny cel? Pamiętasz właściwie, jaki był? Bo jak na razie pomiatasz nami, robiąc z nas niańki jedynie dlatego, że zebrało ci się na ojcowanie. Najpierw próbowałeś zaszczepić w synu potrzebę zabijania wampirów, a teraz oczywiście też nie dasz mu spokoju. Zachciało ci się prawnuczki i jej dzieci, bo jest uzdolniona. – Layla pokręciła z obrzydzeniem głową. – To twoje cele. Naszym od początku były moce, Drake'owi jeszcze zależy na dominacji nad ludźmi, którą ich wszystkich omamiłeś. Ale prawda jest taka, że ty nam nie jesteś do niczego potrzebny – oznajmiła dobitnym tonem.
Lawrence warknął, w końcu pojmując, że ona nie żartuje. Nagle skoczył do przodu i udało mu się powalić ją na ziemię; uderzyła głową o ziemię, co tak ją zdekoncentrowało, że na moment ogień uciekł spod jej kontroli i przygasł. Szybko się otrząsnęła i – wzmacniając się mocą – wymierzył mu celny cios w twarz, po czym z trudem zrzuciła z siebie. Poderwała się na równe nogi i odskoczyła na bezpieczną odległość, żeby mieć pole manewru i dość czasu na to, żeby podjąć jakąkolwiek sensowną decyzję.
Nieśmiertelny ponowił atak. Co jak co, ale Lawrence Cullen był dobrym wojownikiem – atakował pewnie i precyzyjnie, nie jak niedoświadczony nowo narodzony, który działa pod wpływem emocji. Layla momentalnie zareagowała i z pomocą ognia stworzyła kulę, którą cisnęła w nieśmiertelnego, ale ten w ostatniej chwili jej unikną i skoczył w jej stronę. Nie miała dość czasu, żeby spróbować sztuczki z żywiołem raz jeszcze, pośpiesznie więc ratowała się paniczną ucieczką w tył, bo korytarz był zbyt ciasny, żeby zdołała odskoczyć w bok.
Poruszał się z prędkością o którą by go nie podejrzewała. Nagle znalazł się przy niej i podhaczył ją, kiedy spróbowała uciec. Poleciał do przodu, omal nie uderzając twarzą w ziemie; nagłe szarpnięcie w przeciwnym kierunku pozwoliło jej utrzymać równowagę. Lawrence siłą przyciągnął ją do siebie, obejmując ramieniem za szyję, czym znacznie utrudnił jej oddychanie.
– Zapominasz z kim masz do czynienia, moja droga – szepnął jej gniewnie do ucha. – Zapominasz też, że daleko mi do anielskiego charakteru mojego syna. Myślisz, że ryzykowałbym przebywanie z wami, gdybym nie miał pewności, że jestem dość silny? – warknął, popychając ją na podłogę. Ciężko dyszała, kiedy całym ciałem uderzyła o posadzkę. – Nie chcesz mieć we mnie wroga, Licavoli. Powinnaś była lepiej się zastanowić, zanim mnie zaatakowałaś.
Powinna, może faktycznie miał rację, ale Layla w życiu by mu tego nie przyznała. Próbowała zregenerować siły, pobudzając moc do ruchu; nie chciała się podnosić, żeby przypadkiem Lawrence'a nie sprowokować i nie skłonić go do tego, żeby spróbował ją skrzywdzić. Pozwalała mu mówić, uważnie obserwując i nasłuchując wszystkimi zmysłami, żeby przypadkiem nie spróbował jej zniewolić, wykorzystując dar, który posiadał.
Bo Lawrence Cullen był uzdolniony. Posiadał zdolność wpływania na cudze decyzje, zwłaszcza kiedy ktoś miał bardzo słabą wolę albo się tego nie spodziewał. Layla była zmęczona, więc istniała szansa, że uda mu się na nią chociaż trochę wpłynąć, a na to pozwolić nie zamierzała. Czujnie rozglądała się dookoła, wypatrując czegoś, co mogła zobaczyć jedynie zdolna do widzenia aury telepatka – czarnej, ciężkiej mgły, która będzie próbowała ją opleść.
Jeden ruch w ciemności wystarczył, żeby pobudzić ją do działania. Momentalnie zrobiła coś, czego bardzo niechętnie nauczył ją Gabriel, a czego miała używać jedynie w ekstremalnych sytuacjach, gdyby nie miała już innego wyboru, a jej życie było zagrożone – oba warunki były spełnione.
Sprawiła ból.
Sięgnęła do umysłu przeciwnika i zaatakowała. Gabriel zawsze powtarzał, że nie ma nic gorszego od psychicznych tortur – wyciągnięcia najgorszych wspomnień, rozpętania w umyśle chaosu, którego nie dało się opanować. Pamiętała, że kiedy byli mali, Gabrielowi raz się to udało – ich ojciec głośno krzyczał tamtej nocy, im zaś w końcu udało się uciec; ale też poznali prawdę o swojej matce – nigdy im o niej nie mówił, kiedy jednak Gabriel sięgnął do jego umysłu, chcąc nie chcąc zobaczył wszystko.
Lawrence nagle zesztywniał; cienie się cofnęły. Otworzył usta, jakby chcąc o coś zapytać, ale Layla już nie słyszała ani nie widziała nic. Nadmiar wspomnień, które uwolniła nagle ją przytłoczył i ledwo nadążała nad urywkami, które w zawrotnej prędkości przesuwały się przez jej umysł, przyprawiając o zawroty głowy. Ledwo była w stanie je zinterpretować.
Beatrycze – to jedno imię wychwyciła. Piękna jak anioł, złotowłosa i niezwykła. Wiecznie roześmiana, a do tego tak bardzo delikatna. Kochał ją. Wypełniała go całego, teraz zakazana – wspomnienie, które żyło, ale którego się nie przywoływało. Odeszła, chociaż przysięgali przed Bogiem miłość po grób, chociaż poród przebiegał bez komplikacji...
O bogini, czy to dlatego się taki stałeś? Przez żonę?, pomyślała oszołomiona Layla, pośpiesznie się wycofując. Rozumiała, bo w końcu wszyscy znajdowali się gdzie się znajdowali właśnie przez przeszłość. A Layla wiedziała czym są bolesne wspomnienia lepiej niż ktokolwiek inny.
Była oszołomiona, ale nie tak bardzo jak Lawrence. Szybko się otrząsnęła, po czym zaatakowała, korzystając z rozproszenia wampira. Ogień znów się pojawił, otaczając ich oboje i zamykając w szczelnej pułapce z której po prostu nie dało się uciec.
Nie czekając aż Lawrence spróbuje się bronić – po prostu przycisnęła go do ściany, pewna każdego kolejnego słowa, które wypowiedziała:
– Nie zabiję cię, bo to bez sensu. Poza tym, jakby nie patrzeć, zawdzięczam ci znajomość z Jaquesem – oznajmiła. – Ale radzę ci zniknąć. W tej chwili. Obawiam się, że telepaci właśnie zyskali nowego przywódcę – oznajmiła chłodno, uśmiechając się drapieżnie.
Być może to oszołomienie wspomnieniem żony, ale Lawrence nawet nie zaprotestował – po prostu się podporządkował.
Layla uśmiechnęła się tryumfalnie, po czym ruszyła korytarzem w przeciwnym kierunku. Najwyższa pora wprowadzić nowe porządki.
Gabriel
Gabriel obserwował. Nie miał problemów, jeśli chodziło o bycie cierpliwym, przynajmniej do tej pory, bo obecna sytuacja zmieniła wszystko. Jak mógł być spokojny, w końcu będąc na miejscu i wiedząc, gdzie znajduje się miłość jego życia, a nie mogąc nic zrobić?
Opuszczony bank krwi był może dwadzieścia metrów od niego – widział go doskonale z gałęzi na której siedział. Sam był nie zauważony, chociaż gdyby ktoś go dostrzegł, zobaczyłby przystojnego mężczyznę z ciemnymi włosami i porażającą urodą nieśmiertelnego. Na dodatek coraz bardziej zniecierpliwionego oczekiwaniem na coś istotnego.
Oczywiście, mógł się spodziewać, że pierwszą propozycją Carlisle'a będzie rozeznanie się w terenie. Nie miał co liczyć na to, że zgodzi się rzucić na oślep do walki, skoro nie miał pewności, czy nie istnieje jakaś inna możliwość. Ostatecznie zaproponował obserwowanie terenu, co – o dziwo – poparła Isabeau, nie miał więc innego wyjścia, jak się podporządkować.
Ale przynajmniej tutaj był, przynajmniej widział miejsce, w którym była Renesmee. Pierwszy raz od kilku dni był tak blisko niej i ta świadomość dodawała mu otuchy. Obiecał, że ją odnajdzie i przysięgi dotrzymał. Miał pomóc jej przed porodem, obojętnie co miało się stać.
Być może mieli zaatakować jeszcze dziś. Jak na razie podjął się obserwacji budynku, podczas gdy Cullenowie dla pewności przeczesywali las w promieniu jakichś dwudziestu kilometrów, żeby upewnić się, czy wszystko jest w porządku. Uważał to za nadmiar ostrożności, ale cóż, jeśli temu mieli czuć się pewniej, mógł poczekać, chociaż przychodziło mu to z trudem.
Isabeau nigdzie nie było, co zaczynało go niepokoić. Siostra również poszła na patrol, ale mimo starań i wyostrzonych zmysłów nie wyczuwał jej obecności. Poniekąd rozumiał, dlaczego się przed nim ukrywała – chciała mieć pewność, że nie zacznie jej dręczyć błaganiami o to, by jednak zdecydowali się działać. Westchnął, bo po głębszym zastanowieniu dochodził do wniosku, że wszyscy celowo zostawili go samego, nie chcąc słuchać jego narzekań.
Uśmiechnął się gorzko. No cóż, miał naturalny talent do zniechęcania do siebie innych – nawet Renesmee czasami miała go dość. Ale ostatecznie zawsze udawało mu się owinąć ją sobie wokół palca i obłaskawić; niestety, z Isabeau i jej bliskimi nie było to takie łatwe.
Długie godziny oczekiwania zostały wynagrodzony. Bez ostrzeżenia z budynku banki krwi wypadła jakaś postać, która po chwili z zawrotną prędkością popędziła w las, znikając Gabrielowi z oczy. Zmarszczył czoło, zastanawiając się, czy powinien ją śledzić. Nie widział twarzy i mógł jedynie zgadywać, że dopiero co widział Lawrence'a Cullena – bez wątpienia był to wampir, a pastor chyba był jedynym, który przebywał w budynku danego szpitala.
Gabrielowi szybciej zabiło serce. Teraz największym wyzwaniem miał być Drake – z resztą jakoś miał sobie poradzić, niezależnie jak wielu ich było. Zdenerwowany przygryzł dolną wargę aż do krwi, pierwszy raz bliski tego, żeby bez wahania złamać obietnicę i jednak przystąpić do ataku, decydując się wedrzeć do budynku. Taka okazja mogła więcej się nie powtórzyć, a przecież prędzej czy później musieli się zdecydować – czekanie było ryzykowne.
Zaklął w myślach, po czym rozejrzał się dookoła. Do cholery, gdzie też oni wszyscy byli? Wysłał sondującą myśl, usiłując ustalić, gdzie znajduje się Isabeau i Cullenowie, po czym skrzywił się, gdy otrzymał odpowiedź. Bliscy Nessie znajdowali się jakieś osiemnaście kilometrów na zachód, więc straciłby przynajmniej kwadrans, próbując ich odnaleźć, jeśli zaś chodziło o Beau, oczywiście odzew był zerowy. Zirytowało go to do tego stopnia, że zapragnął w coś uderzyć.
Wziął kilka głębszych wdechów, po czym wygodniej ułożył się na gałęzi, wyciągając nogi i zaplatając ręce za głową. Musiał być cierpliwy, przecież wiedział. Isabeau mimo wszystko była dobrym strategiem, poza tym pośpiech faktycznie mógł ich kosztować wiele; nie mogli sobie na to pozwolić.
Musiał być cierpliwy. Musiał...
Ale nie potrafił.
Renesmee
Po wyjściu Lawrence'a rozpętała się prawdziwa burza. Layla zniknęła, Bliss zaś pobiegła w stronę tych pomieszczeń, które służyły większości telepatów za sypialnie, prawdopodobnie szukać bliźniaczek. Zostałam sama z Sebastienem, który usiłował jak najlepiej wywiązać się z powierzonego mu zadania i raz po raz nieśmiało pytał mnie, co może coś dla mnie zrobić i czy nie chciałabym spróbować się przespać.
Nie mogłam wrócić do pokoju o czym jasno dał mi do zrozumienia posrebrzany, ciężki łańcuch, który znów został zaciśnięty wokół mojej kostki. Patrzyłam na żelazną obręcz ponurym wzrokiem, zastanawiając się, czy mam jakiekolwiek szanse ją zerwać albo przynajmniej oderwać łańcuch od ściany. Niestety, wszystko to wyglądało bardzo solidnie, a ja nie mogłam sobie pozwolić na to, żeby się pokaleczyć i ryzykować, że srebro w organizmie źle wpłynie na dzieci.
Próbowałam znów wczuć się w siebie i spróbować wyzwolić moc, ale kiedy tylko zaczynałam pogrążać się w transie, Sebastien zaczynał się niepokoić, co mnie rozpraszało. Poza tym wróciła Bliss, a wraz z nią coraz więcej telepatów, których znałam z widzenia i których imion w większości nie pamiętałam. Ulżyło mi jednak, że nigdzie nie było Drake'a – sama obecność Taylor wystarczyła.
Pół-wampirzyca podchwyciła mój wzrok i się uśmiechnęła. Spokojnie podeszła bliżej, ja zaś skuliłam się w sobie, psychicznie przygotowując na wszystko, również kolejną próbę wytrącenia mnie z równowagi.
– Boli, co nie? – zapytała, skinieniem głowy dając mi do zrozumienia, że chodzi o ranę na szyi. – Zabrana siłą jest zdecydowanie lepsza. Sama chętnie bym się napiła, ale chyba będę musiała się zadowolić Gabrielem, kiedy już się pojawi – stwierdziła z uśmiechem, który przyprawił mnie o dreszcze.
Powstrzymałam chęć tego, żeby odpyskować i powiedzieć, że Gabriel się nie pojawi. Chociaż wiedziałam, że telepaci organizują się bez potrzeby, w moim sercu zakiełkowała naiwna nadzieja na to, że może jednak się mylę. Tak bardzo pragnęłam go zobaczyć, chociaż przez ułamek sekundy...
– Ciach, ciach, ciach... – zanuciła pod nosem Taylor, zwracając na siebie moją uwagę; uniosłam głowę, dopiero teraz orientując się, że dziewczyna nie stoi już przy mnie, a krąży od ściany do ściany jednego z przejść, którego do tej pory nie miałam szansy zwiedzić. – Jak myślisz, jak długo wytrzyma zanim na to wpadnie? – zapytała, odrobinę podnosząc głos, żebym ją usłyszała.
Dopiero wtedy zorientowałam się, co Taylor robi. W jej dłoniach lśniło coś, co zidentyfikowałam jako bardzo cienki, ale solidny drut, który przymocowała w kilku miejscach do obu framug drzwi. Pasy znajdowały się mniej więcej na wysokości brzucha, kolejne sięgały stojącej Taylor do szyi, i ledwo je widziałam, tak cieniutkie były; gdyby nie nieśmiertelna, nie zwróciłabym na nie większej uwagi.
I jeszcze ta piosenka...
Nagle zrozumiałam i serce omal mi nie stanęło. Zaschło mi w gardle, kiedy uświadomiłam sobie, jak śmiertelnie niebezpieczne mogą być druty. Pół-wampiry skórę miały znacznie bardziej delikatną niż wampiry – gdyby ktoś wbiegł z rozpędu na tak rozmieszczone druty...
One go zabiją, jeśli na nie wpadnie, uświadomiłam sobie zszokowana. To śmiertelna pułapka. Po prostu utną mu głowę i przetną na pół, zrozumiałam, czując, jak coś cofa mi się w żołądku.
– Moc Layli wystarczy, żeby zająć się resztą rodzinki... – stwierdziła spokojnie ta z bliźniaczek Glass, przyglądając się swojemu dziełu. Ruszyła w podobny sposób zabezpieczyć kolejne miejsce.
Gabriel nie przyjdzie, uspokoiłam się, oddychając coraz płycej. Nic mu się nie stanie, bo nie wie, gdzie jestem Taylor po prostu mnie straszy...
Nagły ból w podbrzuszu sprawił, że wyrwał mi się cichy okrzyk. Objęłam brzuch ramionami, szepcąc coś czule do dzieci i usiłując uspokoić je oraz samą siebie. Zupełnie zapomniałam, że nie powinnam się denerwować, zresztą nie było to takie łatwe, kiedy drżałam o życie Gabriela i bliskich.
Sebastien spojrzał na mnie bezradnie. Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się blado, żeby go uspokoić.
Nie wystarczyło mu to.
– Muszę ją stąd zabrać – powiedział na głos, zwracając się przede wszystkim do Taylor. W czasie nieobecności Drake'a i Lawrence'a to ona zdawała się rządzić. – Tu nie ma warunków dla ciężarnej, tym bardziej, że poród jest kwestią dni – wyjaśnił, kiedy dziewczyna do nas podeszła.
– Wygląda, jakby już mogła urodzić – poprawiła go spokojnie Taylor. – Moim zdaniem to nawet nie ma na co czekać. Zabieg możesz zrobić teraz i będzie po problemie – oświadczyła spokojnie.
Zesztywniałam cała; spomiędzy warg wyrwało mi się ciche warknięcie. Czy ona naprawdę przed chwilą zaproponowała, żeby Sebastien w tym momencie zrobił mi cesarskie cięcie?!
– Teraz? – Lekarz był równie wstrząśnięty co ja. – Przecież... Już teraz? – powtórzył, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Ale...
– Słyszałeś, co powiedziałam. Lawrence obiecał ci nagrodę, pamiętasz? Masz doprowadzić ją do końca ciąży i pomóc przy porodzie. Czy twoim zdaniem dzieci będą w stanie żyć już samodzielnie? – ciągnęła rzeczowym tonem, coraz bardziej zniecierpliwiona.
Sebastien zawahał się.
– Tak... – przyznał. – Ale czy Lawrence... – zaczął, próbując jakość wybrnąć z sytuacji; spoglądał na mnie niepewnym, może nawet przepraszającym wzrokiem, który niepokoił mnie bardziej od słów Taylor.
– Wiem, co mówię. Lawrence'a wezmę na siebie. Poza tym jego warunki były jasne, ty masz się jedynie wywiązać. Masz wolną rękę, jeśli chodzi o to, jak to będzie wyglądało – przypomniała. – Wykonaj. Zabieg. Teraz – powtórzyła, każde słowo wypowiadając z takim naciskiem, że brzmiały niczym osobne zdania.
Znów warknęłam, po czym spanikowana spojrzałam na Sebastiena, szukając u niego wsparcia.
I zamarłam, bo w jego oczach zobaczyłam jedno: on już się poddał.
– Przepraszam, dziecinko – wyszeptał, nie patrząc na mnie. – Każde z nas chce żyć... A tak uratuję nas oboje – usprawiedliwił się, pośpiesznie sięgając do torby, którą miał przy sobie i wyjmując strzykawkę.
Nie zdążyłam nawet uporać się z emocjami wywołanymi jego zdradą – teraz ważniejsze było to, żeby bronić dzieci. Nagle poderwałam się, ale w tym samym momencie Taylor pociągnęła za krępujący moją kostkę łańcuch i ponownie wylądowałam na materacu. Dziewczyna nagle znalazła się na mnie, chwytając mnie za ręce i unieruchamiając mi je nad głową.
Szarpnęłam się, krzycząc wściekle i próbując się Taylor wyrwać. Była silna, ja zaś wciąż byłam osłabiona nie tylko ciążą, ale i utratą krwi, więc nie miałam z nią żadnych szans. A mimo to rzucałam się, wyrywając i kopiąc wściekle, kiedy Sebastien próbował wstrzyknąć mi jakiś środek, który prawie na pewno miał pozbawić mnie przytomności, pozostawiając bezbronną.
Usłyszałam jęk i na moment ogarnęło mnie uczucie triumfu, kiedy udało mi się wymierzyć Sebastienowi celnego kopniaka w twarz. Igła wypadła mu z rąk i potoczyła gdzieś poza jego zasięgiem, mężczyzna zaś skulił się, przyciskając dłonie do ust i próbując powstrzymać krwawienie z wargi.
Taylor warknęła i wymierzyła mi siarczysty policzek. Uderzenie było na tyle mocne, że zakręciło mi się w głowie, co pozwoliło dziewczynie lepiej nade mną zapanować; usiadła na mnie, całkiem mnie unieruchamiając.
Wtedy puściły mi nerwy.
– Gabrielu! – zawołałam najgłośniej, jak potrafiłam. – Gabrielu, pomocy! – powtórzyłam błagalnie, bliska histerii. Wiedziałam, że nikt nie przyjdzie, ale nie dopuszczałam tego do świadomości. – Gabrielu! Gabrielu...! – wołałam coraz bardziej wyczerpanym głosem, bo przez Taylor zaczynało brakować mi tchu.
Byłam bliska poddania się, kiedy wraz z potężnym podmuchem mocy, Taylor została odrzucona na bok, a w samym środku zamieszania, które wywołali telepaci, zmaterializował się Gabriel.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa