Layla
– Lawrence!
Wampir
uniósł głowę, po czym powoli odwrócić się w stronę Layli. Dziewczyna
poczuła się zirytowana, bo każdy przemyślany ruch nieśmiertelnego zdradzał, że
Lawrence stoi w hierarchii zdecydowanie wyżej od niej, zupełnie jakby był
kimś ważnym, a ona jedynie podwładną, którą można pomiatać. Oczywiście, on
tutaj rządził, ale jego zachowanie sprawiło, że nagle poczuła się zdenerwowana.
Ta irytacja
jedynie pobudziła wściekłość, którą i tak odczuwała. Wiele zmieniło się od
momentu, w którym Angel przemienił pastora – Layla zmieniła się wraz z nim,
chociaż nadal tego nie rozumiała. No i stała się zdecydowanie bardziej
wrażliwa i bezwzględna, często wybuchała też złością, co teraz miało
brutalnie obrócić się przeciwko Cullenowi.
Jedno
pchnięcie mocy i zaskoczony pastor wylądował na ścianie wąskiego
korytarza. Na szczęście był pusty, bo Bliss i Lawrence zdążyli już zdwoić
czujność telepatów, którzy skupili się na ewentualnym powstrzymaniu rodzeństwa
Layli, gdyby ci się pojawili. Layla miała nadzieję, że Isabeau przemówi
Gabrielowi do rozumu i nie wparują do budynku bez przygotowania, narażając
się na pewną śmierć. Co prawda nie przejmowała się nimi ostatnio, ale śmierć
bliźniaka byłaby dla niej tak bolesna, jakby obdzierano ją ze skóry.
Skupiła się
na obecnej sytuacji, po czym bez większego wysiłku wezwała ogień. Płomienie
pojawiły się wszędzie, odcinając korytarz i tańcząc również na jej
ramionach, ale nie wyrządzając żadnych szkód. Na razie – jeden jej gest
wystarczył, żeby ten stan rzeczy się zmienił.
– Co ty
znowu...? – warknął wściekle Lawrence, czujnie obserwując jedyny żywioł, który
mógł wyrządzić wampirowi krzywdę, a nawet go zabić. Z satysfakcją
wyczuła ledwo ukrywany strach. – Całkiem już oszalałaś – zarzucił jej, kiedy
podeszła na tyle blisko, że wystarczyło żeby wyciągnęła ramiona przed siebie,
by być w stanie go dotknąć.
– Być może –
zgodziła się, uśmiechając gorzko. – Wszyscy jesteśmy szaleni, inaczej by nas
tutaj nie było – dodała zgodnie z prawdą. Wręcz czuła targające nim emocje
i karmiła się tymi negatywnymi. To był ten dziwny stan, kiedy nie do końca
była sobą – kiedy była tą Laylą, która bez wyrzutów sumienia zabija bezbronną
kobietę i porywa niemowlę, żeby je wykorzystać. – I wszyscy mamy
swoje powody, żeby tutaj być. A ostatnio liczyły się jedynie twoje.
Zmierzył ją
wzrokiem, próbując ocenić zamiary i nagle wybuchnął drwiącym śmiechem.
Layla ledwo powstrzymała chęć, żeby zmusić ogień do tego, żeby go pochłonął. Idź
do diabła, zaklęła w myślach i zaraz pomyślała, że tak bardzo to
ironiczne, że wręcz wysyła go do tego, do którego należały otaczające ją płomienie.
Tak niezwykły ogień jak ten, który ją słuchał, musiał być stworzeniem
piekielnym – innego opcji nie było.
– Chcesz
rządzić? – zapytał Lawrence z niedowierzaniem, całkiem wprawnie
interpretując jej zamiary. – Przejąć władzę nad nimi wszystkimi, Laylo? – ciągnął.
Był głupi albo naprawdę odważny, skoro z nią igrał, świadom tego, że jeden
jej gest pobawi go życia. Chociaż była od niego starsza, potrafił sprawić, że momentalnie
zaczynała się czuć jak niedoświadczone dziecko. – Czegóż to nagle ci u nas
zabrakło, co Laylo? – zapytał spokojnie. – Wydawało mi się, że mamy jeden cel. A ja
wiem, jak was do niego poprowadzić – przypomniał.
– O, tak.
Nasz cel – powiedziała z naciskiem. – Moce. Nie mogę ukryć, że dzięki
Jaquesowi znacznie się rozwinęły, ale to jedynie jego zasługa – ucięła,
spoglądając na wampira z pogardą. – A główny cel? Pamiętasz
właściwie, jaki był? Bo jak na razie pomiatasz nami, robiąc z nas niańki
jedynie dlatego, że zebrało ci się na ojcowanie. Najpierw próbowałeś zaszczepić
w synu potrzebę zabijania wampirów, a teraz oczywiście też nie dasz
mu spokoju. Zachciało ci się prawnuczki i jej dzieci, bo jest uzdolniona. –
Layla pokręciła z obrzydzeniem głową. – To twoje cele. Naszym od początku
były moce, Drake'owi jeszcze zależy na dominacji nad ludźmi, którą ich
wszystkich omamiłeś. Ale prawda jest taka, że ty nam nie jesteś do niczego
potrzebny – oznajmiła dobitnym tonem.
Lawrence
warknął, w końcu pojmując, że ona nie żartuje. Nagle skoczył do przodu i udało
mu się powalić ją na ziemię; uderzyła głową o ziemię, co tak ją
zdekoncentrowało, że na moment ogień uciekł spod jej kontroli i przygasł.
Szybko się otrząsnęła i – wzmacniając się mocą – wymierzył mu celny cios w twarz,
po czym z trudem zrzuciła z siebie. Poderwała się na równe nogi i odskoczyła
na bezpieczną odległość, żeby mieć pole manewru i dość czasu na to, żeby
podjąć jakąkolwiek sensowną decyzję.
Nieśmiertelny
ponowił atak. Co jak co, ale Lawrence Cullen był dobrym wojownikiem – atakował
pewnie i precyzyjnie, nie jak niedoświadczony nowo narodzony, który działa
pod wpływem emocji. Layla momentalnie zareagowała i z pomocą ognia
stworzyła kulę, którą cisnęła w nieśmiertelnego, ale ten w ostatniej
chwili jej unikną i skoczył w jej stronę. Nie miała dość czasu, żeby
spróbować sztuczki z żywiołem raz jeszcze, pośpiesznie więc ratowała się
paniczną ucieczką w tył, bo korytarz był zbyt ciasny, żeby zdołała
odskoczyć w bok.
Poruszał
się z prędkością o którą by go nie podejrzewała. Nagle znalazł się
przy niej i podhaczył ją, kiedy spróbowała uciec. Poleciał do przodu, omal
nie uderzając twarzą w ziemie; nagłe szarpnięcie w przeciwnym
kierunku pozwoliło jej utrzymać równowagę. Lawrence siłą przyciągnął ją do
siebie, obejmując ramieniem za szyję, czym znacznie utrudnił jej oddychanie.
– Zapominasz
z kim masz do czynienia, moja droga – szepnął jej gniewnie do ucha. – Zapominasz
też, że daleko mi do anielskiego charakteru mojego syna. Myślisz, że
ryzykowałbym przebywanie z wami, gdybym nie miał pewności, że jestem dość
silny? – warknął, popychając ją na podłogę. Ciężko dyszała, kiedy całym ciałem
uderzyła o posadzkę. – Nie chcesz mieć we mnie wroga, Licavoli. Powinnaś
była lepiej się zastanowić, zanim mnie zaatakowałaś.
Powinna,
może faktycznie miał rację, ale Layla w życiu by mu tego nie przyznała.
Próbowała zregenerować siły, pobudzając moc do ruchu; nie chciała się podnosić,
żeby przypadkiem Lawrence'a nie sprowokować i nie skłonić go do tego, żeby
spróbował ją skrzywdzić. Pozwalała mu mówić, uważnie obserwując i nasłuchując
wszystkimi zmysłami, żeby przypadkiem nie spróbował jej zniewolić,
wykorzystując dar, który posiadał.
Bo Lawrence
Cullen był uzdolniony. Posiadał zdolność wpływania na cudze decyzje, zwłaszcza
kiedy ktoś miał bardzo słabą wolę albo się tego nie spodziewał. Layla była
zmęczona, więc istniała szansa, że uda mu się na nią chociaż trochę wpłynąć, a na
to pozwolić nie zamierzała. Czujnie rozglądała się dookoła, wypatrując czegoś,
co mogła zobaczyć jedynie zdolna do widzenia aury telepatka – czarnej, ciężkiej
mgły, która będzie próbowała ją opleść.
Jeden ruch w ciemności
wystarczył, żeby pobudzić ją do działania. Momentalnie zrobiła coś, czego
bardzo niechętnie nauczył ją Gabriel, a czego miała używać jedynie w ekstremalnych
sytuacjach, gdyby nie miała już innego wyboru, a jej życie było zagrożone –
oba warunki były spełnione.
Sprawiła
ból.
Sięgnęła do
umysłu przeciwnika i zaatakowała. Gabriel zawsze powtarzał, że nie ma nic
gorszego od psychicznych tortur – wyciągnięcia najgorszych wspomnień,
rozpętania w umyśle chaosu, którego nie dało się opanować. Pamiętała, że
kiedy byli mali, Gabrielowi raz się to udało – ich ojciec głośno krzyczał
tamtej nocy, im zaś w końcu udało się uciec; ale też poznali prawdę o swojej
matce – nigdy im o niej nie mówił, kiedy jednak Gabriel sięgnął do jego
umysłu, chcąc nie chcąc zobaczył wszystko.
Lawrence
nagle zesztywniał; cienie się cofnęły. Otworzył usta, jakby chcąc o coś
zapytać, ale Layla już nie słyszała ani nie widziała nic. Nadmiar wspomnień,
które uwolniła nagle ją przytłoczył i ledwo nadążała nad urywkami, które w zawrotnej
prędkości przesuwały się przez jej umysł, przyprawiając o zawroty głowy.
Ledwo była w stanie je zinterpretować.
Beatrycze –
to jedno imię wychwyciła. Piękna jak anioł, złotowłosa i niezwykła.
Wiecznie roześmiana, a do tego tak bardzo delikatna. Kochał ją. Wypełniała
go całego, teraz zakazana – wspomnienie, które żyło, ale którego się nie
przywoływało. Odeszła, chociaż przysięgali przed Bogiem miłość po grób, chociaż
poród przebiegał bez komplikacji...
O
bogini, czy to dlatego się taki stałeś? Przez żonę?, pomyślała oszołomiona
Layla, pośpiesznie się wycofując. Rozumiała, bo w końcu wszyscy znajdowali
się gdzie się znajdowali właśnie przez przeszłość. A Layla wiedziała czym
są bolesne wspomnienia lepiej niż ktokolwiek inny.
Była
oszołomiona, ale nie tak bardzo jak Lawrence. Szybko się otrząsnęła, po czym
zaatakowała, korzystając z rozproszenia wampira. Ogień znów się pojawił,
otaczając ich oboje i zamykając w szczelnej pułapce z której po
prostu nie dało się uciec.
Nie
czekając aż Lawrence spróbuje się bronić – po prostu przycisnęła go do ściany,
pewna każdego kolejnego słowa, które wypowiedziała:
– Nie
zabiję cię, bo to bez sensu. Poza tym, jakby nie patrzeć, zawdzięczam ci
znajomość z Jaquesem – oznajmiła. – Ale radzę ci zniknąć. W tej chwili.
Obawiam się, że telepaci właśnie zyskali nowego przywódcę – oznajmiła chłodno,
uśmiechając się drapieżnie.
Być może to
oszołomienie wspomnieniem żony, ale Lawrence nawet nie zaprotestował – po
prostu się podporządkował.
Layla
uśmiechnęła się tryumfalnie, po czym ruszyła korytarzem w przeciwnym
kierunku. Najwyższa pora wprowadzić nowe porządki.
Gabriel
Gabriel obserwował. Nie miał
problemów, jeśli chodziło o bycie cierpliwym, przynajmniej do tej pory, bo
obecna sytuacja zmieniła wszystko. Jak mógł być spokojny, w końcu będąc na
miejscu i wiedząc, gdzie znajduje się miłość jego życia, a nie mogąc
nic zrobić?
Opuszczony
bank krwi był może dwadzieścia metrów od niego – widział go doskonale z gałęzi
na której siedział. Sam był nie zauważony, chociaż gdyby ktoś go dostrzegł,
zobaczyłby przystojnego mężczyznę z ciemnymi włosami i porażającą
urodą nieśmiertelnego. Na dodatek coraz bardziej zniecierpliwionego
oczekiwaniem na coś istotnego.
Oczywiście,
mógł się spodziewać, że pierwszą propozycją Carlisle'a będzie rozeznanie się w terenie.
Nie miał co liczyć na to, że zgodzi się rzucić na oślep do walki, skoro nie
miał pewności, czy nie istnieje jakaś inna możliwość. Ostatecznie zaproponował
obserwowanie terenu, co – o dziwo – poparła Isabeau, nie miał więc innego wyjścia,
jak się podporządkować.
Ale
przynajmniej tutaj był, przynajmniej widział miejsce, w którym była
Renesmee. Pierwszy raz od kilku dni był tak blisko niej i ta świadomość
dodawała mu otuchy. Obiecał, że ją odnajdzie i przysięgi dotrzymał. Miał
pomóc jej przed porodem, obojętnie co miało się stać.
Być może
mieli zaatakować jeszcze dziś. Jak na razie podjął się obserwacji budynku,
podczas gdy Cullenowie dla pewności przeczesywali las w promieniu jakichś
dwudziestu kilometrów, żeby upewnić się, czy wszystko jest w porządku.
Uważał to za nadmiar ostrożności, ale cóż, jeśli temu mieli czuć się pewniej,
mógł poczekać, chociaż przychodziło mu to z trudem.
Isabeau
nigdzie nie było, co zaczynało go niepokoić. Siostra również poszła na patrol,
ale mimo starań i wyostrzonych zmysłów nie wyczuwał jej obecności.
Poniekąd rozumiał, dlaczego się przed nim ukrywała – chciała mieć pewność, że
nie zacznie jej dręczyć błaganiami o to, by jednak zdecydowali się
działać. Westchnął, bo po głębszym zastanowieniu dochodził do wniosku, że
wszyscy celowo zostawili go samego, nie chcąc słuchać jego narzekań.
Uśmiechnął
się gorzko. No cóż, miał naturalny talent do zniechęcania do siebie innych – nawet
Renesmee czasami miała go dość. Ale ostatecznie zawsze udawało mu się owinąć ją
sobie wokół palca i obłaskawić; niestety, z Isabeau i jej
bliskimi nie było to takie łatwe.
Długie
godziny oczekiwania zostały wynagrodzony. Bez ostrzeżenia z budynku banki
krwi wypadła jakaś postać, która po chwili z zawrotną prędkością popędziła
w las, znikając Gabrielowi z oczy. Zmarszczył czoło, zastanawiając
się, czy powinien ją śledzić. Nie widział twarzy i mógł jedynie zgadywać,
że dopiero co widział Lawrence'a Cullena – bez wątpienia był to wampir, a pastor
chyba był jedynym, który przebywał w budynku danego szpitala.
Gabrielowi
szybciej zabiło serce. Teraz największym wyzwaniem miał być Drake – z resztą
jakoś miał sobie poradzić, niezależnie jak wielu ich było. Zdenerwowany
przygryzł dolną wargę aż do krwi, pierwszy raz bliski tego, żeby bez wahania złamać
obietnicę i jednak przystąpić do ataku, decydując się wedrzeć do budynku.
Taka okazja mogła więcej się nie powtórzyć, a przecież prędzej czy później
musieli się zdecydować – czekanie było ryzykowne.
Zaklął w myślach,
po czym rozejrzał się dookoła. Do cholery, gdzie też oni wszyscy byli? Wysłał
sondującą myśl, usiłując ustalić, gdzie znajduje się Isabeau i Cullenowie,
po czym skrzywił się, gdy otrzymał odpowiedź. Bliscy Nessie znajdowali się
jakieś osiemnaście kilometrów na zachód, więc straciłby przynajmniej kwadrans,
próbując ich odnaleźć, jeśli zaś chodziło o Beau, oczywiście odzew był
zerowy. Zirytowało go to do tego stopnia, że zapragnął w coś uderzyć.
Wziął kilka
głębszych wdechów, po czym wygodniej ułożył się na gałęzi, wyciągając nogi i zaplatając
ręce za głową. Musiał być cierpliwy, przecież wiedział. Isabeau mimo wszystko
była dobrym strategiem, poza tym pośpiech faktycznie mógł ich kosztować wiele;
nie mogli sobie na to pozwolić.
Musiał być
cierpliwy. Musiał...
Ale nie
potrafił.
Renesmee
Po wyjściu Lawrence'a
rozpętała się prawdziwa burza. Layla zniknęła, Bliss zaś pobiegła w stronę
tych pomieszczeń, które służyły większości telepatów za sypialnie,
prawdopodobnie szukać bliźniaczek. Zostałam sama z Sebastienem, który
usiłował jak najlepiej wywiązać się z powierzonego mu zadania i raz
po raz nieśmiało pytał mnie, co może coś dla mnie zrobić i czy nie
chciałabym spróbować się przespać.
Nie mogłam
wrócić do pokoju o czym jasno dał mi do zrozumienia posrebrzany, ciężki
łańcuch, który znów został zaciśnięty wokół mojej kostki. Patrzyłam na żelazną
obręcz ponurym wzrokiem, zastanawiając się, czy mam jakiekolwiek szanse ją
zerwać albo przynajmniej oderwać łańcuch od ściany. Niestety, wszystko to
wyglądało bardzo solidnie, a ja nie mogłam sobie pozwolić na to, żeby się
pokaleczyć i ryzykować, że srebro w organizmie źle wpłynie na dzieci.
Próbowałam
znów wczuć się w siebie i spróbować wyzwolić moc, ale kiedy tylko
zaczynałam pogrążać się w transie, Sebastien zaczynał się niepokoić, co
mnie rozpraszało. Poza tym wróciła Bliss, a wraz z nią coraz więcej
telepatów, których znałam z widzenia i których imion w większości
nie pamiętałam. Ulżyło mi jednak, że nigdzie nie było Drake'a – sama obecność
Taylor wystarczyła.
Pół-wampirzyca
podchwyciła mój wzrok i się uśmiechnęła. Spokojnie podeszła bliżej, ja zaś
skuliłam się w sobie, psychicznie przygotowując na wszystko, również
kolejną próbę wytrącenia mnie z równowagi.
– Boli, co
nie? – zapytała, skinieniem głowy dając mi do zrozumienia, że chodzi o ranę
na szyi. – Zabrana siłą jest zdecydowanie lepsza. Sama chętnie bym się napiła,
ale chyba będę musiała się zadowolić Gabrielem, kiedy już się pojawi – stwierdziła
z uśmiechem, który przyprawił mnie o dreszcze.
Powstrzymałam
chęć tego, żeby odpyskować i powiedzieć, że Gabriel się nie pojawi.
Chociaż wiedziałam, że telepaci organizują się bez potrzeby, w moim sercu
zakiełkowała naiwna nadzieja na to, że może jednak się mylę. Tak bardzo
pragnęłam go zobaczyć, chociaż przez ułamek sekundy...
– Ciach,
ciach, ciach... – zanuciła pod nosem Taylor, zwracając na siebie moją uwagę;
uniosłam głowę, dopiero teraz orientując się, że dziewczyna nie stoi już przy
mnie, a krąży od ściany do ściany jednego z przejść, którego do tej
pory nie miałam szansy zwiedzić. – Jak myślisz, jak długo wytrzyma zanim na to
wpadnie? – zapytała, odrobinę podnosząc głos, żebym ją usłyszała.
Dopiero
wtedy zorientowałam się, co Taylor robi. W jej dłoniach lśniło coś, co
zidentyfikowałam jako bardzo cienki, ale solidny drut, który przymocowała w kilku
miejscach do obu framug drzwi. Pasy znajdowały się mniej więcej na wysokości
brzucha, kolejne sięgały stojącej Taylor do szyi, i ledwo je widziałam,
tak cieniutkie były; gdyby nie nieśmiertelna, nie zwróciłabym na nie większej
uwagi.
I jeszcze
ta piosenka...
Nagle
zrozumiałam i serce omal mi nie stanęło. Zaschło mi w gardle, kiedy
uświadomiłam sobie, jak śmiertelnie niebezpieczne mogą być druty. Pół-wampiry
skórę miały znacznie bardziej delikatną niż wampiry – gdyby ktoś wbiegł z rozpędu
na tak rozmieszczone druty...
One go
zabiją, jeśli na nie wpadnie, uświadomiłam sobie zszokowana. To
śmiertelna pułapka. Po prostu utną mu głowę i przetną na pół,
zrozumiałam, czując, jak coś cofa mi się w żołądku.
– Moc Layli
wystarczy, żeby zająć się resztą rodzinki... – stwierdziła spokojnie ta z bliźniaczek
Glass, przyglądając się swojemu dziełu. Ruszyła w podobny sposób
zabezpieczyć kolejne miejsce.
Gabriel
nie przyjdzie, uspokoiłam się, oddychając coraz płycej. Nic
mu się nie stanie, bo nie wie, gdzie jestem Taylor po prostu mnie straszy...
Nagły ból w podbrzuszu
sprawił, że wyrwał mi się cichy okrzyk. Objęłam brzuch ramionami, szepcąc coś
czule do dzieci i usiłując uspokoić je oraz samą siebie. Zupełnie
zapomniałam, że nie powinnam się denerwować, zresztą nie było to takie łatwe,
kiedy drżałam o życie Gabriela i bliskich.
Sebastien
spojrzał na mnie bezradnie. Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się blado,
żeby go uspokoić.
Nie
wystarczyło mu to.
– Muszę ją
stąd zabrać – powiedział na głos, zwracając się przede wszystkim do Taylor. W czasie
nieobecności Drake'a i Lawrence'a to ona zdawała się rządzić. – Tu nie ma
warunków dla ciężarnej, tym bardziej, że poród jest kwestią dni – wyjaśnił,
kiedy dziewczyna do nas podeszła.
– Wygląda,
jakby już mogła urodzić – poprawiła go spokojnie Taylor. – Moim zdaniem to
nawet nie ma na co czekać. Zabieg możesz zrobić teraz i będzie po
problemie – oświadczyła spokojnie.
Zesztywniałam
cała; spomiędzy warg wyrwało mi się ciche warknięcie. Czy ona naprawdę przed
chwilą zaproponowała, żeby Sebastien w tym momencie zrobił mi cesarskie
cięcie?!
– Teraz? – Lekarz
był równie wstrząśnięty co ja. – Przecież... Już teraz? – powtórzył, kręcąc z niedowierzaniem
głową. – Ale...
– Słyszałeś,
co powiedziałam. Lawrence obiecał ci nagrodę, pamiętasz? Masz doprowadzić ją do
końca ciąży i pomóc przy porodzie. Czy twoim zdaniem dzieci będą w stanie
żyć już samodzielnie? – ciągnęła rzeczowym tonem, coraz bardziej
zniecierpliwiona.
Sebastien
zawahał się.
– Tak... – przyznał.
– Ale czy Lawrence... – zaczął, próbując jakość wybrnąć z sytuacji;
spoglądał na mnie niepewnym, może nawet przepraszającym wzrokiem, który
niepokoił mnie bardziej od słów Taylor.
– Wiem, co
mówię. Lawrence'a wezmę na siebie. Poza tym jego warunki były jasne, ty masz
się jedynie wywiązać. Masz wolną rękę, jeśli chodzi o to, jak to będzie
wyglądało – przypomniała. – Wykonaj. Zabieg. Teraz – powtórzyła, każde słowo
wypowiadając z takim naciskiem, że brzmiały niczym osobne zdania.
Znów
warknęłam, po czym spanikowana spojrzałam na Sebastiena, szukając u niego
wsparcia.
I zamarłam,
bo w jego oczach zobaczyłam jedno: on już się poddał.
– Przepraszam,
dziecinko – wyszeptał, nie patrząc na mnie. – Każde z nas chce żyć... A tak
uratuję nas oboje – usprawiedliwił się, pośpiesznie sięgając do torby, którą
miał przy sobie i wyjmując strzykawkę.
Nie
zdążyłam nawet uporać się z emocjami wywołanymi jego zdradą – teraz
ważniejsze było to, żeby bronić dzieci. Nagle poderwałam się, ale w tym
samym momencie Taylor pociągnęła za krępujący moją kostkę łańcuch i ponownie
wylądowałam na materacu. Dziewczyna nagle znalazła się na mnie, chwytając mnie
za ręce i unieruchamiając mi je nad głową.
Szarpnęłam
się, krzycząc wściekle i próbując się Taylor wyrwać. Była silna, ja zaś
wciąż byłam osłabiona nie tylko ciążą, ale i utratą krwi, więc nie miałam z nią
żadnych szans. A mimo to rzucałam się, wyrywając i kopiąc wściekle,
kiedy Sebastien próbował wstrzyknąć mi jakiś środek, który prawie na pewno miał
pozbawić mnie przytomności, pozostawiając bezbronną.
Usłyszałam
jęk i na moment ogarnęło mnie uczucie triumfu, kiedy udało mi się
wymierzyć Sebastienowi celnego kopniaka w twarz. Igła wypadła mu z rąk
i potoczyła gdzieś poza jego zasięgiem, mężczyzna zaś skulił się,
przyciskając dłonie do ust i próbując powstrzymać krwawienie z wargi.
Taylor
warknęła i wymierzyła mi siarczysty policzek. Uderzenie było na tyle
mocne, że zakręciło mi się w głowie, co pozwoliło dziewczynie lepiej nade
mną zapanować; usiadła na mnie, całkiem mnie unieruchamiając.
Wtedy
puściły mi nerwy.
– Gabrielu!
– zawołałam najgłośniej, jak potrafiłam. – Gabrielu, pomocy! – powtórzyłam
błagalnie, bliska histerii. Wiedziałam, że nikt nie przyjdzie, ale nie
dopuszczałam tego do świadomości. – Gabrielu! Gabrielu...! – wołałam coraz
bardziej wyczerpanym głosem, bo przez Taylor zaczynało brakować mi tchu.
Byłam
bliska poddania się, kiedy wraz z potężnym podmuchem mocy, Taylor została
odrzucona na bok, a w samym środku zamieszania, które wywołali
telepaci, zmaterializował się Gabriel.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz