16 stycznia 2013

Sto dwadzieścia trzy

Renesmee
Westchnęłam zrezygnowana, po czym poddałam się znajomym objęciom Gabriela. Wiedziałam dobrze, że już nie ma sensu wołać Jacoba, próbować cokolwiek zmieniać – poznał prawdę, a mnie pozostawało w końcu pozwolić mu odejść. Wydawało mi się, że jestem na to gotowa, a jednak kiedy chłopak zniknął, a ja uświadomiłam sobie, że to prawdopodobnie ostateczny koniec naszych relacji, poczułam się okropnie pusta; zraniłam go, powinnam pozwolić mu odejść, a jednak egoistycznie pragnęłam, żeby został.
Ciepłe palce przesunęły się po moim policzku, a ja uświadomiłam sobie, że kilka łez wymknęło się spod moich powiek. Zaskoczona, spojrzałam na słone krople, które z największą czułością zbierał z moich policzków Gabriel; nie miałam pojęcia, że się popłakałam.
– Tak jest lepiej, sama mi to powiedziałaś – przypomniał cicho, nawiązując do naszej rozmowy na chwilę przed tym, jak Jacob się pojawił. – I masz rację, w końcu musisz się uwolnić. Jeżeli naturalnie jesteś pewna swojej decyzji – dodał, uśmiechając się do mnie blado.
– Oczywiście, że jestem pewna – zaoponowałam; trzepnęłam go w ramię, podirytowana tym, że może w ogóle sugerować, że byłabym w stanie go zostawić. – Do diaska, to twoje dzieci noszę pod sercem – dodałam, bo poczułam nieznaczny ruch, jakby Alessia i Damien próbowali zdopingować mnie w tym, bym przypomniała ich ojcu, jak bardzo go kocham.
– Dobrze, już dobrze – zreflektował się, unosząc ręce ku górze w poddańczym geście. – Wiesz, mimo wszystko Jacob trochę mnie rozczarował, bo liczyłem na mały popis mocy. Teraz jak nic byś go poturbowała – stwierdził z uśmiechem.
Powstrzymałam chęć, żeby znów go uderzyć, zaintrygowana inną sprawą.
– Teraz? Teraz to raczej nie jestem w formie – zauważyłam, ziewając na podkreślenie swoich słów; ciąża odbierała mi siły na cokolwiek, chociaż oczywiście nie zamierzałam z tego powodu narzekać.
– Kiedy ostatni raz doprowadziłaś go do pionu, również nie byłaś w formie. – Wzruszył ramionami. – Teraz przynajmniej wiem dlaczego. Jakby nie patrzeć masz dwa dodatkowe źródła mocy do wykorzystania. Ach, zmęczona? – zagadnął jak gdyby nigdy nic i chciał wziąć mnie na ręce, ale go odepchnęłam.
– Dwa dodatkowe źródła? – powtórzyłam. – Gabrielu Licavoli, czy znów przemilczałeś coś istotnego? – zapytałam. To miało zabrzmieć groźnie, ale fakt, że znów ziewnęłam jedynie popsuł cały efekt, wywołując na ustach mojego ukochanego pobłażliwy uśmiech. – To nie jest śmieszne – zaoponowałam.
Wywrócił oczami, po czym w końcu porwał mnie w ramiona. Zanim skierował się w stronę schodów, spokojnie poszedł jeszcze do kuchni, by wyjąć z lodówki woreczek z krwią, którą Carlisle zaczął dla mnie gromadzić po tym, jak okazało się, że jestem w ciąży. Przyjęłam posokę, kiedy mi ją podał, ale wciąż przypatrywałam mu się wyczekująco, żeby przypadkiem nie zapomniał jaki temat właśnie poruszyłam.
– Och, no nie patrz tak na mnie – westchnął, układając mnie na kanapie w salonie, bo do tej było najbliżej. – Swoją drogą, łatwo rozproszyć twoją uwagę. Dopiero co byłaś bliska płaczu z powodu Jacoba – przypomniał mi.
Wspomnienie przyjaciela na chwilę mnie rozproszyło, szybko jednak odsunęłam myśli o Jake'u – później miałam odreagować, a nie chciałam, żeby Gabriel był zmuszony przyglądać się, jak płaczę. W zamian rzuciłam mu naglące spojrzenie, chcąc żeby przestał wykorzystywać swój talent do mieszania mi w głowie i przeszedł do rzeczy – nie zamierzałam odpuścić.
– Dobrze, już dobrze. Tylko się na mnie nie wściekaj, bo wcześniej kompletnie wyleciało mi to z głowy, więc to nie tak, że przemilczałem to celowo – usprawiedliwił się, patrząc na mnie tymi swoimi czarnymi oczami, których głębia za każdym razem przyprawiała mnie o palpitacje serca. Ty razem nie było inaczej. – Zastanawialiśmy się, dlaczego tak nagle zaczęłaś być w stanie władać mocą, pamiętasz? Cóż, teraz jak się zastanowić, widzę, że twoja moc rozwinęła się, jak już byłaś w ciąży, chociaż o tym nie wiedziałaś. Jest ci łatwiej, bo dzieci muszą mieć coś z telepatów i mogą cię wesprzeć.
Nie od razu zrozumiałam, co Gabriel do mnie mówi, kiedy zaś to do mnie dotarło, omal nie zakrztusiłam się krwią, którą powoli sączyłam z woreczka. Chłopak rzucił się w moją stronę, żeby w razie co mi pomóc, odepchnęłam go jednak, myślami wciąż będąc przy tym, co dopiero mi powiedział.
– Że co?! – naskoczyłam na niego. – Mam rozumieć, że korzystam z ich mocy? Gabriel, niech to diabli, przecież mogłam je zabić! – wydarłam się, ściskając woreczek z krwią tak mocno, że pękł; poczułam, że gęsta osoka spływa mi po palcach.
– Nie wzywaj diabła, bo może odpowiedzieć – upomniał mnie zaskakująco poważnym tonem. – I nie krzycz tak, źle mnie zrozumiałaś. Ciąża jedynie pozwala ci łatwiej posługiwać się mocą, która należy do ciebie. Gdyby to działało inaczej, już dawno bym sobie o tym przypomniał – zapewnił, wyjmując mi z rąk resztki folii. Na chwilę wyszedł do kuchni, by przynieść mi ręcznik. – Czerpiecie od siebie nawzajem, jeśli się nie mylę. To dobrze, są silniejsze, wiec czeka nas mniej niespodzianek przy porodzie – pocieszył mnie.
Westchnęłam, po czym niezdarnie zabrałam się za doprowadzanie się do porządku. Dopiero po chwili zorientowałam się, że Edward i Esme musieli wyjść z domu przez krew, którą przypadkiem wylałam na kanapę. Westchnęłam zrezygnowana, bo raczej nie miałam w planach ewakułacji połowy domu. Z drugiej jednak strony doceniałam, że tata i babcia wyszli, żeby nie ryzykować zdrowia mojego i dzieci, gdyby przypadkiem stracili kontrolę.
Wciąż analizowałam w głowie słowa Gabriela, jednocześnie metodycznie wycierając ręce, chociaż już dawno starłam z nich resztki krwi. Choć ukochany zapewniał mnie, że wykorzystywanie mocy nie szkodzi bliźniętą, ja jednak się tym martwiłam; musiałam zdecydowanie ograniczyć wykorzystywanie telepatycznych zdolności do czasu porodu, żeby nie ryzykować i…
Ból przeszył mnie nagle. Gdybym stała, silne kopnięcie gdzieś wewnątrz mnie zwaliłoby mnie z nóg. Oszołomiona, zorientowałam się, że wyrwał mi się jęk dopiero gdy Gabriel do mnie dopadł; chwilę później tuż obok mnie zmaterializował się Carlisle, ja jednak nie zwracałam większej uwagi ani na jednego, ani na drugiego. Myślałam jedynie o to, że to za wcześnie i że do porodu został przynajmniej cały tydzień.
Obawa, która mnie nagle naszła, całkowicie mnie oszołomiła. Nie, ja przecież nie mogłam ich stracić… Nie… Bliska płaczu, potrzebowałam dłuższej chwili, żeby zorientować się, że gwałtowne ruchy ustały; czułam jedynie palący ból w lewym boku i ledwie mogłam oddychać – każdy wdech potęgował ból.
– Nessie? – Coraz bardziej zaniepokojony dziadek od dłuższego czasu próbował zwrócić na siebie moją uwagę. – Renesmee, spójrz tutaj na mnie – nalegał, ujmując moją twarz w dłonie. – Oddychaj spokojnie. Gdzie cię boli? – zapytał łagodnie. – Słyszeliśmy jakiś trzask…
Spróbowałam dostosować się do polecenia, ale każdy wdech był katorgą, więc nie byłam w stanie. A jednak poczułam niewysłowioną ulgę, bo doktor uświadomił mi, co się dzieje.
– Żebra… – wydyszałam. Objęłam dłońmi brzuch, czule go głaskając; dzieci się uspokoiły. – Przepraszam, przepraszam, moje kochane. Już się nie denerwuję – zapewniłam, zwracając się bezpośrednio do rozwijających się wewnątrz mnie istotek. Jak na ironię niepokoiłam je tym, że się o nie bałam.
– Dlatego nie byłem przekonany do wizyty Jacoba – westchnął Carlisle, właściwie nie tak znów błędnie interpretując powód mojego zdenerwowania. – Weź ręce, skarbie – dodał, ujmując mnie za nadgarstki i delikatnie rozplatając uścisk, którym obejmowałam brzuch. Był zaniepokojony, a jego niepokój pogłębił się, kiedy dotknął mojego boku przez bluzkę, a ja zwinęłam się z bólu. – Najprawdopodobniej złamane, muszę cię zbadać – stwierdził i chciał wziąć mnie na ręce, ale ubiegły go zwinne ręce Gabriela.
Przytuliłam się do ukochanego, chcąc zapewnić go, że wszystko w porządku. Musnął wargami moje włosy i kark, kiedy zaś zadrżałam, uśmiechnął się niepewnie. Zauważyłam nienaturalną bladość jego skóry, zorientowałam się również, że stara się przede mną ukryć swoje emocje – zawsze wiedziałam, kiedy wznowił wokół siebie mury, których nie potrafiłam przebić, żeby zorientować się, co czuje i myśli. Nagle tez zauważyłam, że pod jego dotykiem ból znacznie się zmniejszył, jakby ktoś go ode mnie zabrał i…
– Na litość Boską, Gabrielu, w tej chwili przestań! – wybuchłam. – Poradzę sobie – dodałam, spoglądając mu w oczy; nie chciałam, żeby znieczulał mnie swoim kosztem.
– Jak mogę patrzeć na twój ból? – zapytał, wchodząc ze mną po schodach. – Dla mnie to nic, przywykłam, ale ty…
– Gabrielu Licavoli – powtórzyłam gniewnie, bo ostatnim razem zdziałało – ty kochany masochistyczny idioto, czy chcesz sprawdzić ile razy będę w stanie powtórzyć „proszę”? – zapytałam.
Wzniósł oczy ku niebu, jakby prosząc o cierpliwość i już myślała, że dalej będzie się ze mną kłócił, ostatecznie jednak poczułam, że ból stopniowo przybiera na sile. Powstrzymałam jęk, bo naprawdę nie chciałam, żeby Gabriel przejmował na siebie moje cierpienie, nawet jeśli jego niezwykłe zdolności mu na to pozwalały. Byłam silna i chciałam mu to pokazać. Sobie zresztą też musiałam udowodnić, że będę w stanie przetrwać poród. Zniosłam atak Demetriego, więc to też mogłam.
– Uznaj to za kompromis – szepnął mi do ucha Gabriel, układając mnie na leżance w gabinecie Carlisle'a. Zrozumiałam, że w jakimś stopniu i tak próbuje mi ulżyć, postanowiłam jednak się z nim więcej nie spierać. – Grzeczna dziewczynka – pochwalił i z uśmiechem usunął się na bok, bo spróbowałam go trzepnąć w ramię.
Kiedy dziadek do mnie podszedł, Gabriel stanął w najbardziej zacienionym kącie gabinetu, obserwując mnie. Przez chwile też na niego patrzyłam, musiałam jednak przerwać, bo doktor wyjaśnił mi, że muszę na chwilę usiąść, by ściągnąć koszulkę. Zaczęłam trochę niezręcznie rozpinać guziki przydługiej koszuli, która miała udawać koszulę nocną, kiedy nagle lodowate palce dziadka mnie powstrzymały.
Spojrzałam na niego zdezorientowana, on jednak wpatrywał się w Gabriela.
– Nie wiem, czy…? – zaczął.
Gabriel zachichotał.
– W obecnej sytuacji raczej ciężko powiedzieć, żeby Nessie wstydziła się przy mnie rozbierać – zauważył rozbawiony.
Spłonęłam rumieńcem, tymczasowo zapominając o bólu i skupiając się przede wszystkim na tym, że chyba powinnam Gabriela udusić. Był w tym swoim dziwnym nastroju, jak wtedy kiedy go poznałam – złośliwy i sarkastyczny, co w jakimś stopniu mnie pociągało, ale raczej nie w tym momencie.
– Doprawdy, jeszcze jedno słowo i… – Westchnęłam, co przypłaciłam wzmocnieniem się bólu. W oczach Gabriela zabłysła troska. – Gabrielu, proszę, wyjdź – poprosiłam, bo naprawdę mnie bolało, a wiedziałam, że dziadek nie zbada mnie w jego obecności, niezależnie od relacji jakie nas łączyły.
– Jestem za drzwiami – zgodził się, jeszcze na chwilę do mnie podchodząc, żeby złożyć na moich ustach słodki, niewinny pocałunek.
Mrugnął do mnie porozumiewawczo, a potem po prostu wyszedł.
Layla
– Dobrze. Nie rozpraszaj się, już prawie… – dopingował Dylan. Layla skoncentrowała się jeszcze bardziej, pewna siebie i swoich sił. – Tak! – ucieszył się.
Jego entuzjazm wytrącił ją z równowagi i wszystko się posypało. Mgła i ciemność, które próbowała wykorzystać do ukrycia się, zniknęły, a Layla opadła na kolana, wyczerpana. Uniosła głowę i popatrzyła na Dylana spode łba.
– Wybacz, ale przecież ci wyszło – zreflektował się. Próbował ją udobruchać na każdym kroku podkreślając jej postępy.
– Szło by mi lepiej, gdybyś przestał się zachowywać jak jakaś nadpobudliwa cheerleaderka – stwierdziła z przekąsem.
Uśmiechnął się; był to jeden z nielicznych przypadków, kiedy gest ten obejmował jego wiecznie smutne oczy. To ją rozbroiło; gniew momentalnie z niej uleciał, bo po prostu nie potrafiła się na niego złościć. Tym bardziej, że miał racje i faktycznie szło jej coraz lepiej. Gdyby tylko potrafiła dłużej pozostać niewidzialną… Potrafiła ukryć swoją aurę i poruszać się bezszelestnie jeszcze zanim stała się… tą nową sobą. To co jednak ćwiczyła teraz było po stokroć trudniejsze. Próbowała stać się niewidzialną – wykorzystać warunki atmosferyczne i ciemność, żeby się ukryć; żeby nawet czułe na jej obecność rodzeństwo jej nie zobaczyło…
Jaques wszystko jej wyjaśnił. Był inny i to było niezwykłe; widział więcej, potrafił więcej. Moc była mu posłuszna, a ból, gniew i cudze cierpienie jedynie wzmagało jego zdolności. Przekraczał granice, choć za cenę większej agresywności i ryzyka szaleństwa, które nad nim wisiało. I potrafił zaraza, cokolwiek odpowiadało za to, czym był, co odróżniało go od innych pół-wampirów.
Jego krew czyniła innych takim jak on. To dlatego Drake i pozostali byli w stanie podróżować poza ciałem, dlatego nawet w takiej postaci mogli dotykać innych – za sprawą wirusa w krwi Jaquesa. A teraz i Layla była jedną z „zarażonych”. Nie pamiętała, by kiedykolwiek miała styczność z czymkolwiek bądź kimkolwiek, kto mógłby przekazać jej wirusa, ale przy takich możliwościach istniało spore prawdopodobieństwo, że nieśmiertelny wpłynął na jej umysł i zmusił żeby się z niego napiła. Albo jego krew krążyła w żyłach kogoś, kogo Layla po rozdzieleniu z Loreną i Angelem wybrała na swoją ofiarę – nie wiedziała i chyba nigdy nie miała się tego dowiedzieć.
Nie była zła, kiedy dowiedziała się, że telepaci wybrali tak nieodwracalny sposób na to, żeby uczynić ją jedną z nich. Podejrzewała, że „wirus Jaquesa” – jak zwykła go w myślach nazywać – miał wpływ na układ nerwowy; zaburzał emocjonalność albo potęgując agresję, albo znieczulając na to co złe – nie czuła wyrzutów sumienia ani nie żałowała tego, że stanęła przeciwko bliskim. Ale sama jej amatorska diagnoza wydawała jej się ciekawa, nawet jeśli wciąż wieku rzeczy nie rozumiała, chociażby tymczasowej utraty daru czy licznych luk w pamięci.
– Lay, spróbuj jeszcze raz.
Dylan wyrwał ją z zamyślenia. Kiedy się otrząsnęła, zorientowała się, że kuca przy niej, a jego twarz jest zaskakująco blisko jej własnej. Widziała odbicie własnej twarzy w jego szmaragdowych oczach oraz świetlne refleksu, wywołane anemicznym światłem nagiej żarówki, kiwającej się nad ich głowami. Stara fabryka miała okropne warunki, ale dla nieśmiertelnych jako kryjówka była wystarczająca.
– Ja… Za chwilę – obiecała, odzywając się z pewnym opóźnieniem. Jego bliskość ją rozpraszała, ale nie chciała się odsuwać. – Właściwie to nie mam już ochoty – przyznała. Na ogrody bogini Selene, czy on musiał tak na nią patrzeć? Oczy miał wielkie i pełne emocji, które pozwalały jej czytać w jego duszy niczym w otwartej księdze. Zwykle przepełnione smutkiem, za każdym razem ożywały, kiedy patrzył na nią; zmiana ta była tak wyraźna, że nie mogła jej nie zauważyć. Wniosek był oczywisty, ale…
Ale przecież tacy jak oni nie powinni być w stanie kichać, prawda? Nieczuli na swoich najbliższych, mieli być jednak w stanie obdarzyć kogoś jakimkolwiek pozytywnym uczuciem?
Dylan wciąż na nią patrzył.
– Lay? – szepnął niepewnie. Jej imię w jego ustach brzmiało niczym melodia. – Ja… – urwał; w jego spojrzeniu coś się zmieniło, zupełnie jakby nagle dotarło do niego, jak blisko siebie się znajdują. Ta bliskość również na niego działała.
Pocałuje mnie, dotarło do niej nagle. Ta myśl ją sparaliżowała; pierwszy raz w życiu poczuła, że robi jej się gorąco – zwykle temperatura jej ciała niwelowała to uczucie. Jej oczy zrobiły się wielkie jak spodni, strach zaś momentalnie chwycił ją za gardło.
Żyła ponad pięćset lat, a jednak nigdy się nie całowała. To, co przez lata robił jej ojciec, zaszczepiło w niej paniczny strach przed jakimkolwiek fizycznym kontaktem z mężczyzną, obojętnie jak szczere byłyby jego intencje. Nie potrafiłaby się związać, zaufać komukolwiek…
Nawet gdyby to był Dylan.
Słodycz jego oddechu przyprawiała ją o zawroty głowy. Zacisnęła dłonie w pięści z taką siłą, że wbiła sobie paznokcie w skórę; poczuła ból, ale prawie go nie zarejestrowała. Dostrzegła w jego oczach decyzję i…
– Przepraszam. – Poderwała się tak gwałtownie, że omal nie zderzyli się głowami. – Strasznie boli mnie brzuch. Chyba niedługo dostanę okresu – wymamrotała, po czym po prostu wybiegła z sali, zostawiając zastygłego w miejscu Dylana z zagubioną miną.
Przez chwilę niemal biegła korytarzem, po kilku zakrętach jednak zatrzymała się i oparłszy o ścianę, powoli osunęła się do pozycji siedzącej. Łzy piekły ją w oczy, miała już jednak wprawę w powstrzymywaniu ich. Wciąż oszołomiona, pokręciła z niedowierzaniem głową, wciąż nie potrafiąc zaakceptować tego, co omal się nie zdarzyło.
Idiotko, pomyślała. Coś ty zrobiła, co…?
Czuła się okropnie. Pierwszy raz od momentu zarażenia czuła się naprawdę winna – bo jak nic zraniła Dylana, wiedziała o tym. Nie wyobrażała sobie, że teraz miałaby tak po prostu spojrzeć mu w oczy, przebywać w jego towarzystwie… Nie po tym, co przed chwilą zobaczyła w jego oczach.
Nie mogła, po prostu nie potrafiła przyjąć tego uczucia. Oczywiście, Dylan był jej najbliższy z wszystkich telepatów, ale nie chciała nawet myśleć o czymś takim, jak miłość. Ta perspektywa ją przerażała, przypominała o bólu i upokorzeniu, którego zaznała, kiedy ojciec raz po raz wykorzystywał ją seksualnie, kiedy…
Niech to się skończy…, pomyślała spanikowana, kiedy wspomnienia zaczęły się przedostawać do jej podświadomości.
Ciemna rezydencja, zacieniony salon i zrobiony kominek…
Ciche kroki były niczym wybawienie. Momentalnie poderwała się na równe nogi, gniewnymi gestami ocierając oczy, bo kilka łez jednak wymknęło spod jej opuszczonych powiek. Pospiesznie wzięła się w garść, nie zamierzając pozwolić, żeby ktokolwiek zobaczył ją w takim stanie.
Dopiero wsłuchawszy się uważniej, zorientowała się, że kroki nie kierują się w jej stronę. Zrozumiała, że komuś bardzo zależy na tym, żeby pozostać niezauważonym, więc…
Zdobyła się na trochę wysiłku, po czym kolejny raz tego dnia przywołała do siebie mgłę i cienie. Być może to brak oświetlenia na korytarzu albo niezwykle pobudzenie, ale tym razem przyszło jej to zaskakująco łatwo. Kiedy ruszyła przed siebie, była absolutnie pewna, że ktoś, kto nie wiedział o jej obecności musiałby się bardzo postarać, żeby ją zauważyć albo usłyszeć. Jak na ironię pomyślała, że ojciec byłby z niej dumny, gdyby wiedział jak doskonale opanowała technikę bezszelestnego poruszania, jedną z podstaw treningu Licavolich, który zorganizował wszystkim swoim dzieciom.
Zatrzymała się przed niepozornymi drzwiami, po drugiej stronie fabryki; tej części budynku nie używali, co jedynie potwierdziło jej przypuszczenia o tym, że komuś bardzo zależy na dyskrecji. Pomieszczenie przed którym się znajdowała było chyba małą, ciasne komórką – najwyżej trzy na trzy metry. Błogosławiąc, że drzwi otwierają się na zewnątrz, stanęła po lewej ich stronie, tak żeby skryły ją, gdyby ktoś nagle postanowił je otworzyć. Kolejne załamanie korytarza było na tyle blisko, że miała szansę oddalić się niezauważenie, gdyby zaszła taka potrzeba.
– Nareszcie. – Szept Taylor doszedł ją tak nagle, że aż wzdrygnęła się, przez moment myśląc, że dziewczyna ją nakryła. – Trochę ci zeszło, Lilly.
– Przepraszam – odpadła spokojnie druga z sióstr Glass. Layla była pewna, że to ją śledziła, dziewczyna bowiem nie była aż tak wprawioną telepatką jak jej bliźniaczka i popełniała błędy. – Już jestem – dodała, tym samym kończąc temat.
Layla zmarszczyła brwi. Co też bliźniaczki znowu wymyśliły? Zwykle planowali razem a przynajmniej brali w tym udział Drake i Bliss, bo byli tu niejako najważniejsi. Fakt, że pół-wampirzycom zależało na dyskrecji był zastanawiający i niepokojący jednocześnie.
– Do rzeczy – podjęła wątek Taylor. – Jesteśmy sami, jak chciałeś, więc powiedz nam, czego oczekujesz – ponagliła kogoś; sądząc po jej słowach, niewielki schowek był wyjątkowo przepełniony.
Ktoś westchnął, poirytowany.
– Doprawdy, czy nikt nie nauczył was chociaż trochę pokory i cierpliwości? – zapytał… Lawrence? Layla zamarła. – Moje drogie, wszystko wam powiem, ale bez pośpiechu.
– Drake nie jest głupi, mimo wszystko – obruszyła się Taylor. – Jeśli nie chcesz, żeby brał w tym udział, lepiej szybko powiedz nam o co chodzi. I dlaczego idziemy jedynie my – dodała, choć po tonie słychać było, że jest wyróżnieniem bardzo uszczęśliwiona.
Kolejne westchnięcie.
– Taylor, Taylor, Drake przynajmniej słucha – skarcił ją. – Ale tak, tym razem nie będziemy go angażować. Jego zachowanie jest zbyt szablonowe, was jednak nie tak łatwo przewidzieć. Poza tym zależy mi na wyjątkowym talencie naszej kochanej Lillianne – oznajmił.
– Moim? – Dziewczyna wydawała się zaskoczona; Taylor zaklęła pod nosem. – Co ma do tego teleportacja? – zapytała.
– Och, wiele, ale mówię o czymś innym. – Lawrence zachichotał; nawet w jego śmiechu słychać było, że diametralnie różni się od syna. – O ile pamiętam, masz niezwykły talent do mieszania ludziom w głowach – stwierdził.
– Och…
Bliźniaczki zrozumiały.
Layla nie, ale po raz pierwszy poczuła się naprawdę zaniepokojona – naprawdę martwiła się o swoich bliskich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa