Renesmee
Westchnęłam zrezygnowana, po
czym poddałam się znajomym objęciom Gabriela. Wiedziałam dobrze, że już nie ma
sensu wołać Jacoba, próbować cokolwiek zmieniać – poznał prawdę, a mnie
pozostawało w końcu pozwolić mu odejść. Wydawało mi się, że jestem na to
gotowa, a jednak kiedy chłopak zniknął, a ja uświadomiłam sobie, że
to prawdopodobnie ostateczny koniec naszych relacji, poczułam się okropnie
pusta; zraniłam go, powinnam pozwolić mu odejść, a jednak egoistycznie
pragnęłam, żeby został.
Ciepłe
palce przesunęły się po moim policzku, a ja uświadomiłam sobie, że kilka
łez wymknęło się spod moich powiek. Zaskoczona, spojrzałam na słone krople,
które z największą czułością zbierał z moich policzków Gabriel; nie
miałam pojęcia, że się popłakałam.
– Tak jest
lepiej, sama mi to powiedziałaś – przypomniał cicho, nawiązując do naszej
rozmowy na chwilę przed tym, jak Jacob się pojawił. – I masz rację, w końcu
musisz się uwolnić. Jeżeli naturalnie jesteś pewna swojej decyzji – dodał,
uśmiechając się do mnie blado.
– Oczywiście,
że jestem pewna – zaoponowałam; trzepnęłam go w ramię, podirytowana tym,
że może w ogóle sugerować, że byłabym w stanie go zostawić. – Do
diaska, to twoje dzieci noszę pod sercem – dodałam, bo poczułam nieznaczny
ruch, jakby Alessia i Damien próbowali zdopingować mnie w tym, bym
przypomniała ich ojcu, jak bardzo go kocham.
– Dobrze,
już dobrze – zreflektował się, unosząc ręce ku górze w poddańczym geście. –
Wiesz, mimo wszystko Jacob trochę mnie rozczarował, bo liczyłem na mały popis
mocy. Teraz jak nic byś go poturbowała – stwierdził z uśmiechem.
Powstrzymałam
chęć, żeby znów go uderzyć, zaintrygowana inną sprawą.
– Teraz?
Teraz to raczej nie jestem w formie – zauważyłam, ziewając na podkreślenie
swoich słów; ciąża odbierała mi siły na cokolwiek, chociaż oczywiście nie
zamierzałam z tego powodu narzekać.
– Kiedy
ostatni raz doprowadziłaś go do pionu, również nie byłaś w formie. – Wzruszył
ramionami. – Teraz przynajmniej wiem dlaczego. Jakby nie patrzeć masz dwa
dodatkowe źródła mocy do wykorzystania. Ach, zmęczona? – zagadnął jak gdyby
nigdy nic i chciał wziąć mnie na ręce, ale go odepchnęłam.
– Dwa
dodatkowe źródła? – powtórzyłam. – Gabrielu Licavoli, czy znów przemilczałeś
coś istotnego? – zapytałam. To miało zabrzmieć groźnie, ale fakt, że znów
ziewnęłam jedynie popsuł cały efekt, wywołując na ustach mojego ukochanego
pobłażliwy uśmiech. – To nie jest śmieszne – zaoponowałam.
Wywrócił
oczami, po czym w końcu porwał mnie w ramiona. Zanim skierował się w stronę
schodów, spokojnie poszedł jeszcze do kuchni, by wyjąć z lodówki woreczek z krwią,
którą Carlisle zaczął dla mnie gromadzić po tym, jak okazało się, że jestem w ciąży.
Przyjęłam posokę, kiedy mi ją podał, ale wciąż przypatrywałam mu się
wyczekująco, żeby przypadkiem nie zapomniał jaki temat właśnie poruszyłam.
– Och, no
nie patrz tak na mnie – westchnął, układając mnie na kanapie w salonie, bo
do tej było najbliżej. – Swoją drogą, łatwo rozproszyć twoją uwagę. Dopiero co
byłaś bliska płaczu z powodu Jacoba – przypomniał mi.
Wspomnienie
przyjaciela na chwilę mnie rozproszyło, szybko jednak odsunęłam myśli o Jake'u
– później miałam odreagować, a nie chciałam, żeby Gabriel był zmuszony
przyglądać się, jak płaczę. W zamian rzuciłam mu naglące spojrzenie, chcąc
żeby przestał wykorzystywać swój talent do mieszania mi w głowie i przeszedł
do rzeczy – nie zamierzałam odpuścić.
– Dobrze,
już dobrze. Tylko się na mnie nie wściekaj, bo wcześniej kompletnie wyleciało
mi to z głowy, więc to nie tak, że przemilczałem to celowo – usprawiedliwił
się, patrząc na mnie tymi swoimi czarnymi oczami, których głębia za każdym
razem przyprawiała mnie o palpitacje serca. Ty razem nie było inaczej. – Zastanawialiśmy
się, dlaczego tak nagle zaczęłaś być w stanie władać mocą, pamiętasz? Cóż,
teraz jak się zastanowić, widzę, że twoja moc rozwinęła się, jak już byłaś w ciąży,
chociaż o tym nie wiedziałaś. Jest ci łatwiej, bo dzieci muszą mieć coś z telepatów
i mogą cię wesprzeć.
Nie od razu
zrozumiałam, co Gabriel do mnie mówi, kiedy zaś to do mnie dotarło, omal nie
zakrztusiłam się krwią, którą powoli sączyłam z woreczka. Chłopak rzucił
się w moją stronę, żeby w razie co mi pomóc, odepchnęłam go jednak,
myślami wciąż będąc przy tym, co dopiero mi powiedział.
– Że co?! –
naskoczyłam na niego. – Mam rozumieć, że korzystam z ich mocy? Gabriel,
niech to diabli, przecież mogłam je zabić! – wydarłam się, ściskając woreczek z krwią
tak mocno, że pękł; poczułam, że gęsta osoka spływa mi po palcach.
– Nie
wzywaj diabła, bo może odpowiedzieć – upomniał mnie zaskakująco poważnym tonem.
– I nie krzycz tak, źle mnie zrozumiałaś. Ciąża jedynie pozwala ci łatwiej
posługiwać się mocą, która należy do ciebie. Gdyby to działało inaczej, już
dawno bym sobie o tym przypomniał – zapewnił, wyjmując mi z rąk
resztki folii. Na chwilę wyszedł do kuchni, by przynieść mi ręcznik. – Czerpiecie
od siebie nawzajem, jeśli się nie mylę. To dobrze, są silniejsze, wiec czeka
nas mniej niespodzianek przy porodzie – pocieszył mnie.
Westchnęłam,
po czym niezdarnie zabrałam się za doprowadzanie się do porządku. Dopiero po
chwili zorientowałam się, że Edward i Esme musieli wyjść z domu przez
krew, którą przypadkiem wylałam na kanapę. Westchnęłam zrezygnowana, bo raczej
nie miałam w planach ewakułacji połowy domu. Z drugiej jednak strony
doceniałam, że tata i babcia wyszli, żeby nie ryzykować zdrowia mojego i dzieci,
gdyby przypadkiem stracili kontrolę.
Wciąż
analizowałam w głowie słowa Gabriela, jednocześnie metodycznie wycierając
ręce, chociaż już dawno starłam z nich resztki krwi. Choć ukochany
zapewniał mnie, że wykorzystywanie mocy nie szkodzi bliźniętą, ja jednak się
tym martwiłam; musiałam zdecydowanie ograniczyć wykorzystywanie telepatycznych
zdolności do czasu porodu, żeby nie ryzykować i…
Ból
przeszył mnie nagle. Gdybym stała, silne kopnięcie gdzieś wewnątrz mnie
zwaliłoby mnie z nóg. Oszołomiona, zorientowałam się, że wyrwał mi się jęk
dopiero gdy Gabriel do mnie dopadł; chwilę później tuż obok mnie
zmaterializował się Carlisle, ja jednak nie zwracałam większej uwagi ani na
jednego, ani na drugiego. Myślałam jedynie o to, że to za wcześnie i że
do porodu został przynajmniej cały tydzień.
Obawa,
która mnie nagle naszła, całkowicie mnie oszołomiła. Nie,
ja przecież nie mogłam ich stracić… Nie… Bliska płaczu, potrzebowałam dłuższej
chwili, żeby zorientować się, że gwałtowne ruchy ustały; czułam jedynie palący
ból w lewym boku i ledwie mogłam oddychać – każdy wdech potęgował
ból.
– Nessie? –
Coraz bardziej zaniepokojony dziadek od dłuższego czasu próbował zwrócić na
siebie moją uwagę. – Renesmee, spójrz tutaj na mnie – nalegał, ujmując moją
twarz w dłonie. – Oddychaj spokojnie. Gdzie cię boli? – zapytał łagodnie. –
Słyszeliśmy jakiś trzask…
Spróbowałam
dostosować się do polecenia, ale każdy wdech był katorgą, więc nie byłam w stanie.
A jednak poczułam niewysłowioną ulgę, bo doktor uświadomił mi, co się
dzieje.
– Żebra… – wydyszałam.
Objęłam dłońmi brzuch, czule go głaskając; dzieci się uspokoiły. – Przepraszam,
przepraszam, moje kochane. Już się nie denerwuję – zapewniłam, zwracając się
bezpośrednio do rozwijających się wewnątrz mnie istotek. Jak na ironię
niepokoiłam je tym, że się o nie bałam.
– Dlatego
nie byłem przekonany do wizyty Jacoba – westchnął Carlisle, właściwie nie tak
znów błędnie interpretując powód mojego zdenerwowania. – Weź ręce, skarbie – dodał,
ujmując mnie za nadgarstki i delikatnie rozplatając uścisk, którym
obejmowałam brzuch. Był zaniepokojony, a jego niepokój pogłębił się, kiedy
dotknął mojego boku przez bluzkę, a ja zwinęłam się z bólu. – Najprawdopodobniej
złamane, muszę cię zbadać – stwierdził i chciał wziąć mnie na ręce, ale
ubiegły go zwinne ręce Gabriela.
Przytuliłam
się do ukochanego, chcąc zapewnić go, że wszystko w porządku. Musnął
wargami moje włosy i kark, kiedy zaś zadrżałam, uśmiechnął się niepewnie.
Zauważyłam nienaturalną bladość jego skóry, zorientowałam się również, że stara
się przede mną ukryć swoje emocje – zawsze wiedziałam, kiedy wznowił wokół siebie
mury, których nie potrafiłam przebić, żeby zorientować się, co czuje i myśli.
Nagle tez zauważyłam, że pod jego dotykiem ból znacznie się zmniejszył, jakby
ktoś go ode mnie zabrał i…
– Na litość
Boską, Gabrielu, w tej chwili przestań! – wybuchłam. – Poradzę sobie – dodałam,
spoglądając mu w oczy; nie chciałam, żeby znieczulał mnie swoim kosztem.
– Jak mogę
patrzeć na twój ból? – zapytał, wchodząc ze mną po schodach. – Dla mnie to nic,
przywykłam, ale ty…
– Gabrielu
Licavoli – powtórzyłam gniewnie, bo ostatnim razem zdziałało – ty kochany
masochistyczny idioto, czy chcesz sprawdzić ile razy będę w stanie
powtórzyć „proszę”? – zapytałam.
Wzniósł
oczy ku niebu, jakby prosząc o cierpliwość i już myślała, że dalej
będzie się ze mną kłócił, ostatecznie jednak poczułam, że ból stopniowo
przybiera na sile. Powstrzymałam jęk, bo naprawdę nie chciałam, żeby Gabriel
przejmował na siebie moje cierpienie, nawet jeśli jego niezwykłe zdolności mu
na to pozwalały. Byłam silna i chciałam mu to pokazać. Sobie zresztą też musiałam
udowodnić, że będę w stanie przetrwać poród. Zniosłam atak Demetriego,
więc to też mogłam.
– Uznaj to
za kompromis – szepnął mi do ucha Gabriel, układając mnie na leżance w gabinecie
Carlisle'a. Zrozumiałam, że w jakimś stopniu i tak próbuje mi ulżyć,
postanowiłam jednak się z nim więcej nie spierać. – Grzeczna dziewczynka –
pochwalił i z uśmiechem usunął się na bok, bo spróbowałam go trzepnąć
w ramię.
Kiedy
dziadek do mnie podszedł, Gabriel stanął w najbardziej zacienionym kącie
gabinetu, obserwując mnie. Przez chwile też na niego patrzyłam, musiałam jednak
przerwać, bo doktor wyjaśnił mi, że muszę na chwilę usiąść, by ściągnąć
koszulkę. Zaczęłam trochę niezręcznie rozpinać guziki przydługiej koszuli,
która miała udawać koszulę nocną, kiedy nagle lodowate palce dziadka mnie
powstrzymały.
Spojrzałam
na niego zdezorientowana, on jednak wpatrywał się w Gabriela.
– Nie wiem,
czy…? – zaczął.
Gabriel
zachichotał.
– W obecnej
sytuacji raczej ciężko powiedzieć, żeby Nessie wstydziła się przy mnie
rozbierać – zauważył rozbawiony.
Spłonęłam
rumieńcem, tymczasowo zapominając o bólu i skupiając się przede
wszystkim na tym, że chyba powinnam Gabriela udusić. Był w tym swoim
dziwnym nastroju, jak wtedy kiedy go poznałam – złośliwy i sarkastyczny,
co w jakimś stopniu mnie pociągało, ale raczej nie w tym momencie.
– Doprawdy,
jeszcze jedno słowo i… – Westchnęłam, co przypłaciłam wzmocnieniem się bólu. W oczach
Gabriela zabłysła troska. – Gabrielu, proszę, wyjdź – poprosiłam, bo naprawdę
mnie bolało, a wiedziałam, że dziadek nie zbada mnie w jego
obecności, niezależnie od relacji jakie nas łączyły.
– Jestem za
drzwiami – zgodził się, jeszcze na chwilę do mnie podchodząc, żeby złożyć na
moich ustach słodki, niewinny pocałunek.
Mrugnął do
mnie porozumiewawczo, a potem po prostu wyszedł.
Layla
– Dobrze. Nie rozpraszaj się,
już prawie… – dopingował Dylan. Layla skoncentrowała się jeszcze bardziej,
pewna siebie i swoich sił. – Tak! – ucieszył się.
Jego
entuzjazm wytrącił ją z równowagi i wszystko się posypało. Mgła i ciemność,
które próbowała wykorzystać do ukrycia się, zniknęły, a Layla opadła na
kolana, wyczerpana. Uniosła głowę i popatrzyła na Dylana spode łba.
– Wybacz,
ale przecież ci wyszło – zreflektował się. Próbował ją udobruchać na każdym
kroku podkreślając jej postępy.
– Szło by
mi lepiej, gdybyś przestał się zachowywać jak jakaś nadpobudliwa cheerleaderka –
stwierdziła z przekąsem.
Uśmiechnął
się; był to jeden z nielicznych przypadków, kiedy gest ten obejmował jego
wiecznie smutne oczy. To ją rozbroiło; gniew momentalnie z niej uleciał,
bo po prostu nie potrafiła się na niego złościć. Tym bardziej, że miał racje i faktycznie
szło jej coraz lepiej. Gdyby tylko potrafiła dłużej pozostać niewidzialną…
Potrafiła ukryć swoją aurę i poruszać się bezszelestnie jeszcze zanim stała
się… tą nową sobą. To co jednak ćwiczyła teraz było po stokroć trudniejsze.
Próbowała stać się niewidzialną – wykorzystać warunki atmosferyczne i ciemność,
żeby się ukryć; żeby nawet czułe na jej obecność rodzeństwo jej nie zobaczyło…
Jaques
wszystko jej wyjaśnił. Był inny i to było niezwykłe; widział więcej,
potrafił więcej. Moc była mu posłuszna, a ból, gniew i cudze
cierpienie jedynie wzmagało jego zdolności. Przekraczał granice, choć za cenę
większej agresywności i ryzyka szaleństwa, które nad nim wisiało. I potrafił
zaraza, cokolwiek odpowiadało za to, czym był, co odróżniało go od innych
pół-wampirów.
Jego krew
czyniła innych takim jak on. To dlatego Drake i pozostali byli w stanie
podróżować poza ciałem, dlatego nawet w takiej postaci mogli dotykać
innych – za sprawą wirusa w krwi Jaquesa. A teraz i Layla była
jedną z „zarażonych”. Nie pamiętała, by kiedykolwiek miała styczność z czymkolwiek
bądź kimkolwiek, kto mógłby przekazać jej wirusa, ale przy takich możliwościach
istniało spore prawdopodobieństwo, że nieśmiertelny wpłynął na jej umysł i zmusił
żeby się z niego napiła. Albo jego krew krążyła w żyłach kogoś, kogo
Layla po rozdzieleniu z Loreną i Angelem wybrała na swoją ofiarę – nie
wiedziała i chyba nigdy nie miała się tego dowiedzieć.
Nie była
zła, kiedy dowiedziała się, że telepaci wybrali tak nieodwracalny sposób na to,
żeby uczynić ją jedną z nich. Podejrzewała, że „wirus Jaquesa” – jak
zwykła go w myślach nazywać – miał wpływ na układ nerwowy; zaburzał
emocjonalność albo potęgując agresję, albo znieczulając na to co złe – nie
czuła wyrzutów sumienia ani nie żałowała tego, że stanęła przeciwko bliskim.
Ale sama jej amatorska diagnoza wydawała jej się ciekawa, nawet jeśli wciąż
wieku rzeczy nie rozumiała, chociażby tymczasowej utraty daru czy licznych luk w pamięci.
– Lay,
spróbuj jeszcze raz.
Dylan
wyrwał ją z zamyślenia. Kiedy się otrząsnęła, zorientowała się, że kuca
przy niej, a jego twarz jest zaskakująco blisko jej własnej. Widziała
odbicie własnej twarzy w jego szmaragdowych oczach oraz świetlne refleksu,
wywołane anemicznym światłem nagiej żarówki, kiwającej się nad ich głowami.
Stara fabryka miała okropne warunki, ale dla nieśmiertelnych jako kryjówka była
wystarczająca.
– Ja… Za
chwilę – obiecała, odzywając się z pewnym opóźnieniem. Jego bliskość ją
rozpraszała, ale nie chciała się odsuwać. – Właściwie to nie mam już ochoty – przyznała.
Na ogrody bogini Selene, czy on musiał tak na nią patrzeć? Oczy miał wielkie i pełne
emocji, które pozwalały jej czytać w jego duszy niczym w otwartej księdze.
Zwykle przepełnione smutkiem, za każdym razem ożywały, kiedy patrzył na nią;
zmiana ta była tak wyraźna, że nie mogła jej nie zauważyć. Wniosek był
oczywisty, ale…
Ale
przecież tacy jak oni nie powinni być w stanie kichać, prawda? Nieczuli na
swoich najbliższych, mieli być jednak w stanie obdarzyć kogoś jakimkolwiek
pozytywnym uczuciem?
Dylan wciąż
na nią patrzył.
– Lay? – szepnął
niepewnie. Jej imię w jego ustach brzmiało niczym melodia. – Ja… – urwał; w jego
spojrzeniu coś się zmieniło, zupełnie jakby nagle dotarło do niego, jak blisko
siebie się znajdują. Ta bliskość również na niego działała.
Pocałuje
mnie, dotarło do niej nagle. Ta myśl ją sparaliżowała; pierwszy raz w życiu
poczuła, że robi jej się gorąco – zwykle temperatura jej ciała niwelowała to
uczucie. Jej oczy zrobiły się wielkie jak spodni, strach zaś momentalnie
chwycił ją za gardło.
Żyła ponad
pięćset lat, a jednak nigdy się nie całowała. To, co przez lata robił jej
ojciec, zaszczepiło w niej paniczny strach przed jakimkolwiek fizycznym
kontaktem z mężczyzną, obojętnie jak szczere byłyby jego intencje. Nie
potrafiłaby się związać, zaufać komukolwiek…
Nawet gdyby
to był Dylan.
Słodycz
jego oddechu przyprawiała ją o zawroty głowy. Zacisnęła dłonie w pięści
z taką siłą, że wbiła sobie paznokcie w skórę; poczuła ból, ale
prawie go nie zarejestrowała. Dostrzegła w jego oczach decyzję i…
– Przepraszam.
– Poderwała się tak gwałtownie, że omal nie zderzyli się głowami. – Strasznie
boli mnie brzuch. Chyba niedługo dostanę okresu – wymamrotała, po czym po
prostu wybiegła z sali, zostawiając zastygłego w miejscu Dylana z zagubioną
miną.
Przez
chwilę niemal biegła korytarzem, po kilku zakrętach jednak zatrzymała się i oparłszy
o ścianę, powoli osunęła się do pozycji siedzącej. Łzy piekły ją w oczy,
miała już jednak wprawę w powstrzymywaniu ich. Wciąż oszołomiona,
pokręciła z niedowierzaniem głową, wciąż nie potrafiąc zaakceptować tego,
co omal się nie zdarzyło.
Idiotko,
pomyślała. Coś
ty zrobiła, co…?
Czuła się
okropnie. Pierwszy raz od momentu zarażenia czuła się naprawdę winna – bo jak
nic zraniła Dylana, wiedziała o tym. Nie wyobrażała sobie, że teraz
miałaby tak po prostu spojrzeć mu w oczy, przebywać w jego
towarzystwie… Nie po tym, co przed chwilą zobaczyła w jego oczach.
Nie mogła,
po prostu nie potrafiła przyjąć tego uczucia. Oczywiście, Dylan był jej
najbliższy z wszystkich telepatów, ale nie chciała nawet myśleć o czymś
takim, jak miłość. Ta perspektywa ją przerażała, przypominała o bólu i upokorzeniu,
którego zaznała, kiedy ojciec raz po raz wykorzystywał ją seksualnie, kiedy…
Niech to
się skończy…, pomyślała spanikowana, kiedy wspomnienia zaczęły się
przedostawać do jej podświadomości.
Ciemna
rezydencja, zacieniony salon i zrobiony kominek…
Ciche kroki
były niczym wybawienie. Momentalnie poderwała się na równe nogi, gniewnymi
gestami ocierając oczy, bo kilka łez jednak wymknęło spod jej opuszczonych
powiek. Pospiesznie wzięła się w garść, nie zamierzając pozwolić, żeby
ktokolwiek zobaczył ją w takim stanie.
Dopiero
wsłuchawszy się uważniej, zorientowała się, że kroki nie kierują się w jej
stronę. Zrozumiała, że komuś bardzo zależy na tym, żeby pozostać niezauważonym,
więc…
Zdobyła się
na trochę wysiłku, po czym kolejny raz tego dnia przywołała do siebie mgłę i cienie.
Być może to brak oświetlenia na korytarzu albo niezwykle pobudzenie, ale tym
razem przyszło jej to zaskakująco łatwo. Kiedy ruszyła przed siebie, była
absolutnie pewna, że ktoś, kto nie wiedział o jej obecności musiałby się
bardzo postarać, żeby ją zauważyć albo usłyszeć. Jak na ironię pomyślała, że
ojciec byłby z niej dumny, gdyby wiedział jak doskonale opanowała technikę
bezszelestnego poruszania, jedną z podstaw treningu Licavolich, który
zorganizował wszystkim swoim dzieciom.
Zatrzymała
się przed niepozornymi drzwiami, po drugiej stronie fabryki; tej części budynku
nie używali, co jedynie potwierdziło jej przypuszczenia o tym, że komuś
bardzo zależy na dyskrecji. Pomieszczenie przed którym się znajdowała było
chyba małą, ciasne komórką – najwyżej trzy na trzy metry. Błogosławiąc, że
drzwi otwierają się na zewnątrz, stanęła po lewej ich stronie, tak żeby skryły
ją, gdyby ktoś nagle postanowił je otworzyć. Kolejne załamanie korytarza było
na tyle blisko, że miała szansę oddalić się niezauważenie, gdyby zaszła taka
potrzeba.
– Nareszcie.
– Szept Taylor doszedł ją tak nagle, że aż wzdrygnęła się, przez moment myśląc,
że dziewczyna ją nakryła. – Trochę ci zeszło, Lilly.
– Przepraszam
– odpadła spokojnie druga z sióstr Glass. Layla była pewna, że to ją
śledziła, dziewczyna bowiem nie była aż tak wprawioną telepatką jak jej
bliźniaczka i popełniała błędy. – Już jestem – dodała, tym samym kończąc
temat.
Layla
zmarszczyła brwi. Co też bliźniaczki znowu wymyśliły? Zwykle planowali razem a przynajmniej
brali w tym udział Drake i Bliss, bo byli tu niejako najważniejsi.
Fakt, że pół-wampirzycom zależało na dyskrecji był zastanawiający i niepokojący
jednocześnie.
– Do rzeczy
– podjęła wątek Taylor. – Jesteśmy sami, jak chciałeś, więc powiedz nam, czego
oczekujesz – ponagliła kogoś; sądząc po jej słowach, niewielki schowek był
wyjątkowo przepełniony.
Ktoś
westchnął, poirytowany.
– Doprawdy,
czy nikt nie nauczył was chociaż trochę pokory i cierpliwości? – zapytał…
Lawrence? Layla zamarła. – Moje drogie, wszystko wam powiem, ale bez pośpiechu.
– Drake nie
jest głupi, mimo wszystko – obruszyła się Taylor. – Jeśli nie chcesz, żeby brał
w tym udział, lepiej szybko powiedz nam o co chodzi. I dlaczego
idziemy jedynie my – dodała, choć po tonie słychać było, że jest wyróżnieniem
bardzo uszczęśliwiona.
Kolejne
westchnięcie.
– Taylor,
Taylor, Drake przynajmniej słucha – skarcił ją. – Ale tak, tym razem nie
będziemy go angażować. Jego zachowanie jest zbyt szablonowe, was jednak nie tak
łatwo przewidzieć. Poza tym zależy mi na wyjątkowym talencie naszej kochanej Lillianne
– oznajmił.
– Moim? – Dziewczyna
wydawała się zaskoczona; Taylor zaklęła pod nosem. – Co ma do tego
teleportacja? – zapytała.
– Och,
wiele, ale mówię o czymś innym. – Lawrence zachichotał; nawet w jego
śmiechu słychać było, że diametralnie różni się od syna. – O ile pamiętam,
masz niezwykły talent do mieszania ludziom w głowach – stwierdził.
– Och…
Bliźniaczki
zrozumiały.
Layla nie,
ale po raz pierwszy poczuła się naprawdę zaniepokojona – naprawdę martwiła się o swoich
bliskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz